środa, 11 lutego 2015

Rozdział III part 1

Dawno nie ogarnęła mnie taka panika, mimo to zatrzymałam się przed drzwiami do sypialni chłopców i wzięłam parę głębokich oddechów. Al i Scorpius widzieli mnie już w gorszym stanie, ale nie mogłam zapomnieć o pozostałych chłopakach z mojego roku, którzy na pewno nie byli przyzwyczajeni do spoconych, zaspanych i znerwicowanych dziewczyn wpadających do ich sypialni o szóstej rano.
Mimo stresu zauważyłam, że w tym pomieszczeniu panował nadzwyczajny porządek. Żadnych szeleszczących papierków ani ubrań na podłodze – albo skrzaty domowe jednak nie zapomniały o tym dormitorium, albo chłopcy wreszcie wzięli się do roboty.
Albus stał przy łóżku w rozwleczonej piżamie, która sprawiała, że wyglądał bardzo chudo. Przyłożył palec do ust i zaczął budzić Score'a, tak zakopanego w pościeli, że widać było jedynie blond włosy.
Spokój Ala trochę mi się udzielił. Zawsze tak było, Potter miał jakieś dziwne umiejętności, które bardzo często wykorzystywał. Przeczesałam palcami poplątane włosy i przetarłam oczy. Byłam potwornie zmęczona, ale bałam się zasnąć. Wydarzenia z tego snu w kółko powtarzały się w mojej głowie. Z każdą chwilą panika narastała; nie miałam pojęcia, co o tym myśleć. Wiedziałam jedynie, że to się musi wreszcie skończyć, byłam gotowa w każdej chwili pobiec do profesor McGonagall. Jednak powstrzymywała mnie świadomość, że pewnie uznałaby to za wyjątkowo realistyczny sen, który wcale nie jest prawdą.
– Potter, jak śmiesz mnie budzić o tak diabelskiej porze – wymamrotał Scorpius, po czym zakrył głowę poduszką.
– Zbieraj swój arystokratyczny tyłek, mamy misję do wykonania. – Albus ściągnął z Malfoya kołdrę, za co dostał w brzuch poduszką. Pewnie, niech zaczną się bić, tylko tego mi brakowało.
Mimo wszystko magiczne słowo „misja” podziałało, i Score raczył usiąść na łóżku. Koszulka, która chyba służyła mu za piżamę, była pognieciona w każdym możliwym miejscu. Kiedy mnie zobaczył, zaczął ją nerwowo prostować, jakby to mogło jej w jakiś sposób pomóc.
– Baines, czy ja śnię, czy naprawdę jesteś w moim dormitorium w samej piżamie?
Nie potrafiłam wysilić się na jakąś ciętą ripostę, zamiast tego usiadłam na łóżku Albusa i westchnęłam ciężko. Potrzebowałam chwili, żeby zebrać się w sobie, więc zanim zaczęłam mówić, minęły ze dwie lub trzy minuty, w ciągu których nikt się nie odezwał. Albus przysiadł na poręczy skórzanego fotela, stojącego przy oknie i wpatrywał się w swoje stopy, natomiast Score okrył się kołdrą. Towarzyszył temu głośny szelest, który w żaden sposób mi nie pomagał.
Upewniwszy się, że pozostali śpią, zaczęłam opowiadać moim przyjaciołom o tym śnie i o wszystkich poprzednich, które pamiętałam; o dziwnym chłopaku, który pojawił się wczoraj na meczu; o pieniądzach, zegarkach, kolczykach i innych wartościowych rzeczach, pojawiających się znikąd w mojej kieszeni i o kłopotach z czytaniem. Uspokajałam się w miarę mówienia, rozjaśniło mi się nieco w głowie i nagle poczułam przypływ energii, świetnie motywujący do działania. Miałam wrażenie, jakbym mogła zawładnąć światem albo co najmniej zostać dyrektorem Hogwartu (co też nie było znowu takim łatwym zadaniem. Zawsze podziwiałam dyrektorów za to, że potrafią utrzymać w ryzach bandę nastolatków z buzującymi hormonami).
Kiedy byłam w połowie opowieści, Albus wstał z fotela i zaczął nerwowo chodzić po dormitorium, co chwilę przeczesując kruczoczarne włosy. Potter z krwi i kości. Natomiast Score coraz bardziej marszczył jasne brwi. Parę razy próbował mi przerywać, ale nie zwracałam na to uwagi.
– Nie podoba mi się to – oznajmił Score.
– Nikomu się to nie podoba, odkrywco. – Albus westchnął, opierając się o jedno z pięciu drewnianych biurek, ustawionych pod ścianą. – Dobrze, powoli. Uważam, że nie powinnaś mówić o tym McGonagall, przynajmniej na razie.
– A co, jeśli ktoś używa legilimencji? – wtrącił Score. – Twój ojciec nie opowiadał ci...
– Przepraszam, ale czy naprawdę będziemy brać przykład z jakiegoś marnego Gryfona? – Tym razem to ja nie wytrzymałam. Nie chciałam, żeby to znowu przerodziło się w dyskusję o tolerancji i naszych poglądach dotyczących Gryfonów. Nie chciałam też, żeby Albus po raz drugi w tak krótkim czasie poczuł się urażony, ale cóż, prawda była taka, że Wybraniec niezwykle często ładował się w tarapaty tylko dlatego, że działał spontanicznie. – Al, nie zrozum mnie źle – dodałam, gdy zobaczyłam na jego twarzy niedowierzanie. – Jasne, twój ojciec uratował nas wszystkich i będziemy mu za to dozgonnie wdzięczni, ale musisz przyznać, że nie zawsze postępował logicznie.
Na chwilę zapadła cisza. Zastanawiałam się, czy na pewno dobrze robię, nie mówiąc McGonagall o tym wszystkim. Z drugiej strony, jeśli nie powiedziałam jej przez prawie siedem lat, to po co mówić w ostatnich paru miesiącach? Poza tym na pewno ma ważniejsze sprawy niż sny i zwidy jakiejś tam Ślizgonki.
– Skąd w ogóle wiemy, że chodzi o ciebie? – zapytał Scorpius. – Przecież na świecie może żyć dużo Audrey Baines.
– Moje urodziny są 22 grudnia. Wtedy coś ma się stać, tak mówili.
– Salazarze, więc może któraś z tamtych Audrey Baines też ma urodziny 22 grudnia! – Score wyglądał na wzburzonego, jakby podważanie jego teorii było równie niedozwolone, jak używanie czarów w obecności mugoli.
– To byłby zbyt duży przypadek – odparł Al spokojnym głosem. Malfoy natychmiast się uspokoił; mówiłam, że Albus posiada jakiś dziwny dar. – Ale nie można wykluczyć takiej możliwości.
– Więc uważam, że powinniśmy zaczekać do tego dnia – Score przerwał moje rozmyślania – i zobaczyć, co się stanie. W sumie to nie chciałbym lecieć do dyrektorki i opowiadać o wszystkim, co mi się śniło, nawet jeśli ktoś posługiwałby się legilimencją.
To była jedna z najmądrzejszych wypowiedzi Scorpiusa Malfoya w całym dotychczasowym życiu i muszę przyznać, że po ponownym przemyśleniu moich wcześniejszych zamiarów, zgadzałam się z nim w stu procentach. Minerwa McGonagall nie jest osobą, do której można wpaść na kawę i ciasteczko i prosto z mostu powiedzieć, że zaczynasz wariować.
– Ja też nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć, co ci się śni, Malfoy – oznajmił Al – więc umówmy się, że zostawisz to dla siebie.
Score otwierał już usta, by rzucić jakąś ciętą ripostę, ale odezwałam się, zanim zdążył wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.
– Dobrze, nie pójdę do McGonagall. – Westchnęłam. – Ale muszę powiedzieć o tym komuś dorosłemu.
– Audrey, ty za dwa tygodnie będziesz dorosła! – wykrzyknął Al. Chyba skończyła mu się do mnie cierpliwość. – Kiedy chcesz nauczyć się podejmowania niezależnych decyzji, jak nie teraz?!
No tak, łatwo mu było mówić. On wychowywał się w normalnej rodzinie, w jednym domu przez siedemnaście lat, z rodzicami i rodzeństwem. Mógł wychodzić kiedy tylko chciał i z kim chciał. Od małego uczył się odpowiedzialności i podejmowania samodzielnych decyzji. Za mnie zawsze decydowała matka, zawsze musiałam wszystko z nią uzgadniać. Życie w Hogwarcie było dla mnie wyzwaniem pod wieloma względami, ale najgorsze było właśnie decydowanie o sobie. To tak, jakby trytonom zamienić ogony na nogi i kazać żyć na lądzie.
– Chyba nie zamierzasz napisać do swojej kuzynki? – zapytał Score.
– Tak, właśnie to zamierzam zrobić – odparłam pewnym głosem. W tym momencie Asa Rowle zaczął się budzić. Nie chciałam, żeby ktokolwiek zobaczył mnie w ich dormitorium w piżamie. – A teraz wybaczcie, idę się ubrać.
– Audrey, ale – Al złapał mnie za rękę – może to był tylko zwyczajny sen.
– A śniło mi się to, bo...? – Zaczynali mnie poważnie denerwować. To nie był żaden przypadek, nie wierzę w coś takiego.
– Może to był zwyczajny sen – powiedział cicho Albus. – Może nie musimy się niczym przejmować.
Pokręciłam głową.
– Okej, możemy jeszcze pójść do biblioteki i poszukać czegoś na ten temat – zaproponował Scorpius.
– Róbcie, co chcecie, ja napiszę list do Holly. Do zobaczenia na śniadaniu. – Wyrwałam rękę z uścisku Ala i wyszłam z dormitorium, zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć.

Holly Rhodes była jedyną kuzynką, jaką kiedykolwiek poznałam. Oczywiście nie osobiście, mama zawsze mówiła, że Holly mieszka zbyt daleko i nie możemy jej odwiedzić. Niestety nie sprecyzowała, gdzie dokładnie, podejrzewam więc, że był to tylko pretekst, by uniknąć zbędnych kontaktów z rodziną. Trzeba nadmienić, że nie żyliśmy w dobrych stosunkach, w zasadzie oprócz mamy znałam tylko Holly. Ale przez długi czas było to dla mnie naturalne – skoro nie znałam własnego ojca, łatwo było mi się przyzwyczaić do tego, że cała dalsza rodzina również była dla mnie anonimowa. Dopóki nie poszłam do Hogwartu i nie zrozumiałam, że dla innych ludzi naturalne jest zupełnie co innego.
Trzy pergaminy później list był gotowy. Mimo że sprawdzałam go kilka razy, mogłam założyć się o różdżkę, że roiło się w nim od literówek. Jednak nie przejmowałam się tym za bardzo, Holly sama często popełniała podobne błędy. Już na początku naszej znajomości ustaliłyśmy, że nie będziemy zwracać na to uwagi. Czułam się dobrze ze świadomością, że ktoś ma takie same problemy jak ja, dawało mi to pewnego rodzaju komfort psychiczny. Niestety Holly miała o wiele mniej zaawansowaną dysleksję. Jej matka wysyłała ją na jakieś dodatkowe zajęcia, żeby się tego pozbyć. Teraz, kiedy moja kochana kuzynka skończyła szkołę (nigdy nie potrafiłam zapamiętać tej nazwy, Amerykanie nie są zbyt dobrzy w nazywaniu szkół), codziennie dużo czytała i pisała. Ostatnio nawet stwierdziła, że kiedy będę w jej wieku, też pewnie mi się polepszy. Szczerze w to wątpiłam.
Kiedy skończyłam, dormitorium już opustoszało. To dziwne, bo kiedy ostatnim razem rozglądałam się po pomieszczeniu, dziewczyny dopiero się budziły. Najwyraźniej pisanie tak bardzo mnie pochłonęło, że nie zwracałam uwagi na otoczenie.
Nagle dopadło mnie dziwne przeczucie. Spojrzałam, zaniepokojona, na zegarek. No tak, mogłam się tego spodziewać. Pół do jedenastej, co znaczy, że śniadanie dawno się już skończyło i będę musiała głodować do obiadu. Ewentualnie namówię jakiegoś miłego Puchona, żeby przyniósł mi co nieco z kuchni.
Westchnęłam ciężko i włożyłam list do koperty. Zostawiłam go na łóżku z myślą, że wyślę go jak tylko coś przekąszę.

W pokoju wspólnym było głośniej niż zazwyczaj, a wszystkie miejsca siedzące (których zwykle było aż za dużo) zostały pozajmowane. Rzadko widywało się Ślizgonów w tak dużej ilości w jednym pomieszczeniu i naprawdę niewiele było wydarzeń, które mogły do tego doprowadzić. Przecisnęłam się między jakimiś czwartoklasistkami, które głośno komentowały wygląd członków drużyny quidditcha (oczywiście Scorpius był naj w każdej kategorii, co sprawiło, że miałam ochotę walnąć je w te puste łby) i wypatrzyłam moich przyjaciół siedzących przy kominku właśnie w gronie tych zawodników.
– No proszę, śpiąca królewna się obudziła! – przywitała mnie Jacqueline. Mocny makijaż kontrastował z jej bladą, ale jakże nieskazitelną cerą. Ciemne włosy, związane w fantazyjny kok, podkreślały ładny owal twarzy. Kiedy się uśmiechnęła, wokół jej zielonych oczu pojawiły się malutkie zmarszczki, które tylko dodawały jej uroku. Chciałabym być tak ładna jak ona, ale niestety natura była dla mnie o wiele mniej łaskawa. Z moimi włosami nie dało się zrobić nic oprócz zwykłego związania w kitkę, wolałabym mieć niebieskie oczy zamiast piwnych, no i zawsze przeszkadzał mi ten mały, zadarty nos. Okropieństwo.
Asa zerwał się ze swojego miejsca, jak tylko mnie zobaczył, co zostało przyjęte z ogólnym zdziwieniem.
– Przygotowaliśmy ci śniadanie, pewnie jesteś głodna – oznajmił, podając mi wielki talerz, na którym piętrzył się stos wspaniale wyglądających kanapek. Na sam ich widok poprawił mi się humor, usiadłam więc na wolnym miejscu i zabrałam się za pochłanianie tych pyszności.
Moi towarzysze wrócili do rozmowy, którą tak brutalnie im przerwałam, mianowicie do ponownego omawiania wczorajszego meczu. Co prawda już poprzedniego dnia dużo się o tym mówiło, ale trzeba powtórzyć to wszystko na trzeźwo, bo pewnie już nic nie pamiętają. Nie mogłam uczestniczyć w tej rozmowie, bo, jak to mówią mugole, jak pies je, to nie szczeka, zaczęłam więc się im przyglądać.
Score i Albus, już kompletnie ubrani, siedzieli na przeciwko mnie na jednym fotelu. Scorpius był idealną kopią swojego ojca (jedyna różnica polegała na nieco ciemniejszych włosach – to chyba za sprawą krwi Greengrassów), natomiast Al był o wiele wyższy od słynnego Harry'ego Pottera, lepiej zbudowany, miał brązowe oczy, no i nie nosił okularów.
Kiedy tak razem siedzieli, swoją postawą uderzająco przypominali inną parę w drużynie – Victorię Bradley i Jacka Baretta, pałkarzy. Chociaż nie wydawało mi się, żeby moi przyjaciele byli razem (przecież raczej by mi powiedzieli, prawda?), postronny obserwator mógł ich wziąć za parę. Brakowało jedynie, żeby chwycili się za ręce.
Po mojej prawej stronie przed kominkiem stał Asa Rowle i żywo gestykulował.
– Następnym razem nie możecie się dać osaczyć. – W trakcie mówienia jego ciemne oczy otwierały się coraz szerzej. – Nott, jeśli w następnym meczu jacyś Gryfoni cię otoczą, nie cackaj się z nimi jak z nieśmiałkami, tylko zwal z miotły, jeśli trzeba, zrozumiano? – Jacqueline pokiwała głową, czemu towarzyszył cichy brzęk jej wiszących kolczyków. – Poza tym, gdzie byli wtedy pałkarze?! – wykrzyknął nagle, a Victoria i Jack aż podskoczyli. – Nie pamiętacie, co wam mówiłem? W trakcie meczu obowiązuje stała czujność! – Rowle zaczął chodzić w tą i z powrotem. On, jako jedyny z naszego grona, nie ubrał się dziś w barwy Slytherinu – miał na sobie zwykłe mugolskie ciuchy. Owszem, w pierwszej klasie był to szok dla wszystkich, ale teraz nikt nie zwracał już na to uwagi, bowiem Rowle słynął z tego, że gardził jakimikolwiek symbolami i przynależnością do grup społecznych.
Piętnaście minut później ja skończyłam swoje śniadanie, a Asa swoją długą przemowę (w międzyczasie dowiedziałam się, że słuchają go już od dziewiątej). Nikt nie odzywał się przez dłuższy czas; członkowie drużyny zapewne rozmyślali nad słowami Rowle'a w odniesieniu do wczorajszego meczu. Uśmiechnęłam się do Albusa, który chyba również czuł się niezręcznie w takiej sytuacji. Zastanawiałam się, ile wytrzymam w takiej ciszy, zwłaszcza że odkąd przyszłam, nurtuje mnie jedno pytanie.
– Dlaczego wszyscy siedzimy tutaj? – wymknęło mi się, zanim zdążyłam się powstrzymać. Co prawda miałam pewne podejrzenia jeśli chodzi o powód takiego zebrania, ale lepiej, żeby nie okazały się prawdą.
– Malfoy – odparła krótko Jacqueline.
A jednak. Wiedziałam, że ktoś rozpowie to, co wczoraj zrobił Score. W końcu w Hogwarcie plotki rozchodzą się z prędkością światła. Wielki i odważny Fred Weasley (przejął funkcję Najbardziej Wkurzającej Osoby w Hogwarcie po Jamesie Potterze, który, na szczęście, zdał OWUTEMy w zeszłym roku) na pewno zebrał już swoją świtę wielkich i odważnych Gryfonów i mści się na Ślizgonach za jedno, głupie zdanie.
Bardziej martwiło mnie, że młodsze roczniki sobie z tym nie poradzą. Nie są jeszcze przyzwyczajeni do takiego traktowania, dlatego starsi uczniowie zawsze ich chronią, oczywiście w miarę możliwości. Nawet nie chodziło o to, że Gryfoni mogliby rzucić na nich jakiś urok, bo jednak aż tak głupi nie są. Po prostu staramy się nie narażać młodych Ślizgonów na szykanowanie z ich strony. Zawsze staraliśmy się być blisko nich, a to zadanie ułatwiał nam trochę fakt, że dosłownie wszędzie chodzili stadami. Poza tym nasi młodsi koledzy zawsze mogli do nas przyjść, jeśli naprzykrzałby im się jakiś Gryfon. Uważałam to za trochę puchońskie, ale my po prostu nie mogliśmy pozwolić, żeby w przyszłości Slytherin znów zamknął się w swoich lochach. No i łatwiej było powstrzymać pierwszaków przed zrobieniem czegoś, co naraziłoby nas na utratę punktów.
Oczywiście w tej sytuacji musiałam coś zrobić. Do głowy wpadł mi pewien bardzo głupi pomysł, więc mój mózg domagał się, bym zrealizowała go jak najszybciej.
– Score, musisz przeprosić swoją gryfońską rodzinkę – oznajmiłam, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.
***
– Baines, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo cię nienawidzę – syknął Scorpius.
– Przyzwyczajaj się do przebywania w gronie ludzi, których nienawidzisz, bo zaraz będziesz miał ich koło siebie aż za dużo – szepnęłam, jednocześnie sprawdzając na Mapie Huncwotów właściwy kierunek. – W lewo. – Pociągnęłam Malfoya za rękę.
Kiedy przedstawiłam Ślizgonom mój arcygenialny plan, sama przez chwilę miałam wątpliwości, czy na pewno chcę to zrobić. Całe szczęście, że ADHD zmotywowało mnie do działania i po długiej rozmowie namówiłam Scorpiusa, żeby ze mną poszedł. Albus użyczył nam swojej Mapy Huncwotów oraz peleryny–niewidki, którą dostał od ojca (swoją drogą uważam, że to nieodpowiedzialne ze strony Wybrańca).  Jedynym minusem używania tego magicznego płaszczyka jest to, że nie tłumi dźwięków, no i trzeba uważać, gdzie się idzie, żeby na nikogo nie wpaść. Dotychczas nam się to udawała, a byliśmy już blisko Wieży Gryffindoru.
Mapa okazała się tak pomocna, że kiedy stanęliśmy przed portretem Grubej Damy, pokazała nam właściwe hasło (Mimbulus Mimbletonia, powstrzymywałam się przed parsknięciem śmiechem), ale nie mogliśmy teraz tak po prostu zrzucić peleryny–niewidki i udawać, że jesteśmy Gryfonami (uch, na samą myśl dostawałam gęsiej skórki). Musieliśmy czekać, aż komuś zachce się wejść lub wyjść z pokoju wspólnego. Być zdanym na czyjąś łaskę było jednym z najgorszych uczuć w moim życiu. Chciałam tam już wejść, zostawić tę głupią karteczkę na łóżku Freda Weasleya i iść na obiad, bo powoli zaczynało mi burczeć w brzuchu.
Czekaliśmy chyba z pół godziny, podczas której dreptałam w miejscu z podekscytowania, a Score coraz mocniej zaciskał pięści. Nie mogliśmy rozmawiać, bo Gruba Dama mogłaby nas usłyszeć, więc zerkaliśmy tylko na siebie.
Kiedy wreszcie przyszedł jakiś Gryfon, miałam wrażenie, że rozsadzi mnie energia. Podeszliśmy do niego tak blisko, że prawie go dotykałam, ale to było konieczne, jeśli chcieliśmy wejść niezauważeni.
Mimbulus Mimbletonia – powiedział, gdy Gruba Dama zapytała go o hasło. Brzmiało jeszcze śmieszniej, niż gdy się czytało. Kto to w ogóle wymyślił? Nadal nie mogłam uwierzyć, że mają aż tak głupie hasła, Merlinie, tylko Gryfoni mogą wpaść na coś takiego.
Prawie udało nam się wejść niezauważenie. Prawie. Gdyby nie to, że portret przytrzasnął kraniec peleryny–niewidki i zsunęła się z nas w pokoju wspólnym Gryfonów, którzy nienawiść do nas mają chyba uwarunkowaną genetycznie, nasza misja naprawdę miała szanse się powieść i wszystko potoczyłoby się inaczej. Niestety nagle stałam się zupełnie widoczna, podobnie jak Scorpius. Kiedy rozmyślałam o tym później, uznałam, że warto było to zrobić dla min zebranych tam ludzi.
Zanim się ujawniliśmy, wszyscy byli weseli, odrabiali pracę domową, rozmawiali, grali w szachy – to, co robi się w weekend. Jednak panowała zupełnie inna atmosfera. Było tak... luźno. W pierwszej chwili miałam nawet ochotę usiąść z nimi przy kominku i posłuchać historii, które opowiadał jakiś Weasley.
Chciałam porozglądać się po pomieszczeniu – było o wiele mniejsze, niż pokój wspólny Slytherinu, ale przytulniejsze, cieplejsze i bardzo zagracone – ale nie było na to czasu. Fred Weasley zerwał się z podłogi, podobnie jak reszta jego kółeczka wzajemnej adoracji, paru osobom pióra wypadły z ręki. Zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskaniem drewna palącego się w kominku.
Musiałam przerwać jakoś ten zastój, zanim Gryfoni rzuciliby się na nas, jak to na lwy przystało. Szturchnęłam Scorpiusa w bok i odchrząknęłam.
– Wiem, że wczoraj Malfoy trochę przesadził – przełknęłam ślinę. Głos drżał mi z emocji, chociaż ze wszystkich sił starałam się uspokoić. – Jednak nie możemy pozwolić, żeby przez jedno nic nie znaczące zdanie, młodsi Ślizgoni byli prześladowani przez swoich starszych kolegów z innych domów. Czy przez ostatnie lata nie staraliśmy się ocieplić nieco naszych stosunków? Naprawdę chcecie znów wrócić do bezsensownego naskakiwania na siebie? – Nie miałam pojęcia, że potrafiłam mówić w taki sposób, ale chyba trochę podziałało. Gryfoni zmienili wyraz twarz z Bardzo Wściekłych Lwów na Średnio Wściekłe, a to już coś. – My, wbrew temu, co o nas sądzicie, nie czyhamy na waszych pierwszoroczniaków na każdym korytarzu z zamiarem zjedzenia na kolację.
– Dlatego też przyszedłem was przeprosić – przerwał mi Score, i słusznie, bo powoli kończyły mi się pomysły na zdania w podobnym tonie. – No więc... przepraszam. Nie chciałem was urazić – wziął głęboki oddech – naprawdę nie zrobiłem tego celowo.
Score kłamał i choć uważał się za dobrego kłamcę, widziałam, że łże jak pies. Robił to tylko ze względu na siebie; tak jak każdy z nas, nie miał ochoty na wieczne docinki ze strony pozostałych domów. Na jego miejscu pewnie postąpiłabym tak samo. Prawda jest taka, że nie zależy nam aż tak bardzo na dobrych stosunkach z innymi uczniami, ale tutaj chodziło o naszą egzystencję w Hogwarcie, więc Scorpius musiał powiedzieć wszystko, byle tylko jakoś udobruchać Gryfonów.
Fred Weasley przeczesał palcami rude włosy, co sprawiło, że były jeszcze bardziej potargane.
– Wow – powiedział po krótkiej chwili. No tak, elokwencja na najwyższym poziomie. – Wy, Ślizgoni, naprawdę jesteście dziwni.
Nie wiem, o co mu chodziło, ale zupełnie nie spodziewałam się, że to powie.
– No nie stójcie tak, siadajcie. – Machnął na nas ręką, a Gryfoni uznali to chyba za znak, że wszystko jest w normie i wrócili do swoich zajęć. Natomiast my naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co zrobić. Spojrzałam na Scorpiusa, który prawie niezauważalnie pokręcił głową. Akurat w tym się z nim zgadzałam, miałam ochotę uciec stamtąd jak najdalej. Rozmawiać z Gryfonami mogę, ale nie zamierzam przesiadywać w ich pokoju wspólnym i prowadzić przyjacielskich pogawędek.
Fred podszedł do nas, co w tym hałasie i tak niewiele pomogło.
– Wiesz, Weasley, musimy już iść.
Fred wyglądał na zawiedzionego, to było naprawdę dziwne i podejrzane.
– Audrey ma jeszcze coś to zrobienia, a my nasiedzimy się razem w święta – dodał Score. No tak, do domu Potterów co roku zjeżdżała się kupa ludzi, by wspólnie świętować. Ile bym dała, żeby wtedy z nimi być!

Nie czekaliśmy, aż Weasley zdąży coś odpowiedzieć, tylko szybkim krokiem wyszliśmy z pokoju wspólnego Gryffindoru, a gdy tylko przeszliśmy przez dziurę w portrecie, puściliśmy się biegiem i zatrzymaliśmy się dopiero w lochach.

__________________________________

Jak zwykle nie udało mi się czegoś dokończyć na czas, ale jak na razie ta połowa musi wam starczyć. Tak, też nie jestem z tego powodu zadowolona, ponieważ to jest rozdział urodzinowy i miał być super. 
W każdym razie - 11 luty! Tym razem dobrze zapamiętałam datę i obchodzimy urodziny w odpowiednim czasie. Nie wierzę, że minęły już dwa lata, naprawdę, ktoś musi coś kombinować z czasem. 
Chciałabym podziękować Wam, moim kochanym czytelnikom, za te wszystkie piękne komentarze, po których chciało się pisać. 
Jako że mamy już dwa lata, życzę i mi i Wam kolejnych dwóch lat, niekoniecznie z tym blogiem (no, kiedyś muszę go skończyć), ale może gdzieś indziej, jeśli tylko będę miała czas na pisanie - pomysły zawsze się znajdą. Poza tym dużo cierpliwości, do mnie przede wszystkim, bo sami widzicie, że trzeba jej mieć sporo. 
Hm, naprawdę chciałabym powiedzieć jeszcze dużo rzeczy, ale nie umiem ich wyrazić słowami, więc może po prostu wyślę wam wszystkim Rafaello.
A tak na serio, to wiedzcie, że bez Was poddałabym się już rok temu i zawdzięczam Wam baaaardzo dużo. Dziękuję!

PS Cichutko tylko zachęcę wszystkich do zaglądnięcia tutaj, po prawie roku wstawiłyśmy nowy rozdział!