poniedziałek, 1 lipca 2013

One-shot #2

Miniaturka z rodzaju tych "ooo, mam zły humor i wenę, może coś napiszę?", więc może być trochę przygnębiająca. Nie wiem, czy ktoś z Was czytał Gone; jeśli nie, to trudno będzie zrozumieć, o co chodzi. Ale wstawiam, bo może się komuś spodoba :p
ZAWIERA SPOJLERY DO "ŚWIATŁA"!
__________________________



ETAP się skończył. Nie ma już dla kogo żyć.
Diana Ladris jadła, chodziła, mówiła, spała, oddychała, a przede wszystkim żyła z pozoru normalnie. Jak przeciętny dzieciak, który miał niezwykłe szczęście i przeżył ETAP. Była nawet tak samo sarkastyczna jak zawsze. Udało jej się odzyskać formę. Często ćwiczyła na Astrid i Samie, choć na nim trochę rzadziej. Nadal nie lubiła Astrid, ale odkąd mieszkali razem, przyzwyczaiła się do niej, i kiedy jej nie dokuczała, po prostu traktowała ją jak powietrze. Diana ogólnie dużo rzeczy traktowała jak powietrze. Nawet reporterów, którzy chodzili za nią z kąta w kąt, chcąc dowiedzieć się czegoś o jej życiu w ETAP-ie. Po tym, jak Genialna Astrid wyprodukowała ten swój durny film, było ich coraz więcej; ludzie pokazywali ją sobie palcami na ulicy, a najgorsze było to, że aktorka, która wcieliła się w jej rolę wcale nie była tak ładna jak Diana. W ogóle cały ten film to jakaś porażka. Jakby nie mieli dość tych wszystkich okropności. Ale nie, przecież Astrid jak zwykle musiała udowodnić wszystkim, że nie mają racji i zielonego pojęcia o tym, co ludzie w ETAP-ie przeszli.
Filmowy Caine również nie przypominał prawdziwego, a scena walki z Gaią była według Diany tak sztuczna jak Nicki Minaj. Nic nie było w stanie oddać tego, co czuli w ETAP-ie i po wyjściu z niego. Diana pamiętała, jak poszli na lody. Wszyscy ryczeli, a ona pozwoliła sobie na chwilę słabości i uroniła dwie łzy.
Jedną dla Caine'a, drugą dla Gai.
Diana nie potrafiła otrząsnąć się po tej katastrofie. Jednego dnia straciła dwie osoby, które... które kochała. Bez względu na wszystko Gaia była jej córką i Diana wierzyła, że gdzieś była jej dusza, że gaiaphage do końca jej nie stłamsił.
Ale teraz to już nie miało żadnego znaczenia.
Sam próbował ją jakoś rozweselić. I Astrid, i Edilio, i nawet Albert, który zrobił karierę jeszcze większą niż sobie wyobrażał.
- Nie bądź taka, przecież kiedyś ten ETAP w twoim życiu musiał się skończyć - mówili. Diana nie potrafiła zrozumieć, jak mogli tak żartować z tego piekła, które przeżyli.
- ETAP twojej ładnej buźki też się zaraz skończy - odpowiadała zwykle. Czasem, kiedy jej się nudziło, wymyślała nowe sarkastyczne odpowiedzi, ale rezultat zawsze był ten sam: odchodzili. Odchodzili jak Caine i Gaia.
I znowu była sama.
Diana w pewnym sensie czuła się winna temu wszystkiemu. Gdyby się nie urodziła, nie powiedziałaby matce o zdradzie, gdyby tego nie zrobiła, nie wysłaliby jej do Coates, gdyby jej tam nie było, nie poznałaby Caine'a. Gdyby go nie poznała, on by się w niej nie zakochał, nie przespałby się z nią, a ona nie urodziłaby dziecka, które by go nie zabiło. To wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby tylko nie przyszła na świat.
Sam i Astrid zmuszali ją, by chodziła z nimi na te wszystkie uroczyste kolacyjki ze sponsorami i celebrytami. Na każdej z nich padało to samo pytanie kierowane do Sama:
- Czy czujesz się winny temu, że niektórzy przez ciebie cierpieli?
Sam opowiadał wtedy o swoich wielkich wyrzutach sumienia.
- Serio, Sammy? A czy ty urodziłeś kiedyś potwora? - wymsknęło jej się na którejś kolacji. Ściągnęła na siebie mnóstwo nieprzychylnych spojrzeń, więc wstała, uniosła dumnie podbródek i powiedziała:
- Nie? No widzisz, miałeś szczęście.
I uciekła. Tam, gdzie nikt nigdy jej nie znalazł - do pewnego rodzaju groty wykutej w skale. Schodziło się tam po stromym klifie i Diana nieraz poślizgnęła się na kamieniu. Nie próbowała się jakoś specjalnie ratować. Spadnie czy nie, nikomu nie zrobi to większej różnicy.
Kiedyś nie dopuszczała do siebie myśli, że będzie siedzieć w skale ani nawet że przed czymś ucieknie. Problemom zawsze wychodziła naprzeciw, a kamienie były po prostu niewygodne.
Nawet psycholog, do którego regularnie chodziła, nie potrafił jej pomóc. Alice, bo tak się nazywała, dzielnie znosiła jej komentarze, ale miała kilka wad: nigdy nie była w ETAP-ie, nie jadła nawet człowieka. Dianie wydawało się to śmieszne, że ktoś, kto nie ma pojęcia o jej życiu, chce je naprawiać.

Tamtej nocy siedziała jednak na tarasie. Zamyślona, wpatrywała się w niebo, rozświetlone głównie latarniami, billboardami i wieżowcami Los Angeles. Na stoliku obok leżał list od Caine'a, długopis, szklanka wody i tabletki nasenne.
Diana przez chwilę zastanawiała się, co zrobią Astrid i Sam, kiedy ją znajdą.
Spojrzała na list. Często to robiła, nosiła go zawsze ze sobą. Kocham cię, napisał.
Tak, Caine, ja też cię kocham. Cholernie.
Wzięła do ręki długopis i drżącymi rękami dopisała:
Sammy,
nie myśl, że odchodzę na zawsze. Kiedyś przyjdę do waszej sypialni i nastraszę Astrid tak, że krzyczeć to ona będzie, ale nie dzięki tobie.
Wzięła kamień z ziemi i przycisnęła kartkę do szklanego blatu.
Ktoś coś gotował. Może to Sam podjadał w kuchni, a może w pobliskim hotelu przygotowywano śniadanie, nieważne. Dla Diany ów hotel aż nadto przypominał Clifftop, a zapach swąd palonego ciała i jego smak. Smak Pandy prześladował ją, ilekroć zbliżała się do jedzenia. A potem widziała, jak Gaia odrywa ramię Alexa i jak krzyczy.
Caine poświęcił się, by odejść w wielkim stylu. Przez ten wielki czyn chciał zmazać swoje grzechy. Czym będzie więc jej śmierć wobec czegoś takiego? Głupią ucieczką. Ale nie miała już siły ani ochoty na dalszą wędrówkę. Nie mogła dłużej udawać, że nic ją nie obchodzi i ETAP nie uszkodził jej psychiki aż tak bardzo. Nie potrafiła już ukrywać się za sarkazmem i ironią, podczas gdy rozsadzało ją od środka.
Diana jak w transie sięgnęła po tabletki. Ułożyła je wszystkie na dłoni. Nie wiedziała, ile musi wziąć, odliczyła więc dziesięć i sięgnęła po wodę.
- Idę do ciebie, Caine - wymruczała, po czym połknęła tabletki.
ETAP się skończył. Nie ma już dla kogo żyć.