piątek, 26 grudnia 2014

Rozdział I/Prolog/Nazwij to jak chcesz


No to ten... wróciłam, tak jakby. Oczywiście nie napisałam ani jednego rozdziału do przodu, a jeśli chodzi o to na dole - nie mam zielonego pojęcia, co to jest. Potraktujcie to jako prezent gwiazdkowy, okay? 
Naprawdę Was przepraszam, że tak długo to trwało i dostajecie marne 5 stron, ale... dopadła mnie choroba zwana życiem i ciężko mi znaleźć czas na cokolwiek poza szkołą i znajomymi (tak, Dianka powoli pozbywa się social anxiety! *oklaski*). 
Ekhm... enjoy xx

PS Za wszelkie usterki, brak logiki i inne małe awarie bardzo przepraszam, ta przerwa niezbyt dobrze zrobiła mojej wenie. W razie czego krzyczeć, a ja zaraz będę poprawiać.
___________________________

– Panno Baines, proszę przestać pukać w tę ławkę.
            Głos profesora Longbottoma przedarł się przez stan dziwnego otępienia, w którym znajdowałam się przed chwilą. Ostatnio dość często mi się to zdarzało – wydawało mi się, że znajduję się w innym, lepszym miejscu. Takim, do którego bardziej pasuję.
            Odetchnęłam głęboko, starając się zapomnieć o widoku pól truskawek skąpanych w słońcu, i odłożyłam małą łopatkę. Wymamrotałam przeprosiny, a Longbottom skinął głową i wrócił do wykładu na temat kłaposkrzeczek.
            Jedynie Albus Potter posłał mi pytające spojrzenie, które zignorowałam; reszta Ślizgonów patrzyła na mnie, jakbym była jakimś wybrykiem natury. Nie ma się co dziwić, w końcu nie pierwszy raz naraziłam nasz dom na utratę punktów. Chociaż w tym roku bardzo staram się nie podpadać nauczycielom – naprawdę chcemy odebrać Puchonom Puchar Domów, który trzymają u siebie już od trzech lat.
            Profesor Longbottom miał zadziwiającą zdolność opowiadania o najbardziej nudnych roślinach w taki sposób, że miało się wrażenie, jakby były najniebezpieczniejszymi stworzeniami na świecie. Niestety, czego by nie robił, ja i tak zawsze musiałam na chwilę odpłynąć. Właściwie nie było lekcji, na której skupiałabym się przez cały czas.
            Gdy Longbottom przypominał, jak nawozić kłaposkrzeczki, zabrzmiał dzwonek ogłaszający początek przerwy.
            – Na następnej lekcji dokończymy ten temat – oznajmił, przekrzykując harmider, który robili pakujący się uczniowie. Kolejną jego zaletą było to, że zadawał bardzo mało prac domowych. Niestety, jeśli już to robił, trzeba było poświęcić na nie dużo czasu. Z reguły składały się z przeczytania jakiejś lektury uzupełniającej, co dla mnie było męczarnią. Nie wiem, czy jestem aż tak straszna, ale kiedy próbuję czytać, literki zawsze ode mnie uciekają albo zamieniają się miejscami.

            Grudniowe powietrze nie jest zbyt przyjemne, kiedy wychodzi się z rozgrzanej cieplarni. Otuliłam się ciasno płaszczem i przyspieszyłam kroku, byle tylko dostać się do ciepłego zamku. Szłam szybko, o ile można tak nazwać przedzieranie się przez zaspy śniegu do kolan.
            Mimo że wyprzedziłam prawie wszystkich Ślizgonów, Albus Potter i tak mnie dogonił.
            – Audrey, jak się czujesz? – zapytał, chuchając w dłonie, przez co jego głos był trochę zniekształcony.
            – Al, przecież nie umieram. – Klepnęłam go w ramię. – To, że czasem się zamyślę, wcale nie znaczy, że coś jest ze mną nie tak, prawda? Spójrz na przykład na taką Weasley. – Kiwnęłam głową w stronę dziewczyny, która właśnie nas minęła. – Jest najnormalniejszą osobą na świecie, a wcale nie koncentruje się na historii magii.
            – Jasne, bo gdyby ktoś koncentrował się na historii magii, to by dopiero było dziwne. Dzięki, zawsze wiedziałem, że jest ze mną coś nie tak. – Zatarł zaróżowiałe od zimna ręce.
Uśmiechnęłam się, ale Potter tego nie zauważył. Obserwował jakąś dziewczynę o blond włosach, która stała w otoczeniu Gryfonów, ale sama miała szalik w barwach Ravenclawu. Była odwrócona tyłem, więc nie mogłam dostrzec twarzy, ale znając Ala, była to panna Bones, która podobała mu się od pierwszego roku. Oczywiście udawał, że wcale tak nie jest, a ja i Scorpius udawaliśmy, że mu wierzymy.
– Potter, tu jestem. – Machnęłam mu ręką przed oczami. – Dlaczego nie włożysz tych dłoni do kieszeni?
– Och, no tak – wymamrotał, zmieszany, i szybko zmienił temat. – Widziałaś rano Score’a?
– Przypominam ci, że to ty śpisz z nim w jednym dormitorium.
– A kto was tam wie… – Al obdarzył mnie spojrzeniem z serii „nie zaprzeczaj, to i tak nic nie da”. – Zresztą, wyszedł zanim ktokolwiek zdążył otworzyć oczy.
– Pewnie poszedł na boisko.
Zawsze tak było. Jeśli nie wiesz, gdzie znaleźć Scorpiusa Malfoya, najpierw sprawdzasz na boisku do quidditcha. Masz 99% szans, że tam właśnie będzie. A tym bardziej, jeśli zbliża mecz. I to nie byle jaki: od niego zależały dalsze losy drużyny Ślizgonów w rozgrywkach.
Pchnęłam ramieniem drzwi wejściowe.
W zamku nie było jeszcze bożonarodzeniowych dekoracji, więc poręcze były gołe, nigdzie nie stały choinki, a zbroje nie wyśpiewywały kolęd, jednak dało się wyczuć tę szczególną atmosferę. Do świąt zostały jeszcze dwa tygodnie, ale prawie wszyscy myśleli już o wspaniałym jedzeniu i nicnierobieniu.
Próbowaliśmy przecisnąć się do schodów, ale uniemożliwiał nam to duży tłum pierwszoklasistów, którzy chyba zgubili się w drodze na eliksiry. Z hałasu, jaki robili, można było wychwycić zdania typu „och, profesor  Iliakow znowu odejmie na punkty, pozostali Krukoni nas zabiją”.
Z kolei za sobą słyszałam przekleństwa starszych uczniów.
W takich warunkach nie dało się rozmawiać, skupialiśmy się na tym, żeby w miarę sprawnie omijać pierwszoklasistów i szybko dostać się na schody. Ponieważ starsi uczniowie nie mieścili się w sali wejściowej, drzwi były cały czas otwarte i zaczynało być tu tak zimno, jak na dworze. 
Mimo moich starań co chwilę ktoś mnie potrącał albo deptał. Kiedy cierpliwość mi się wyczerpała i miałam krzyknąć, żeby wreszcie przestali biegać jak stado nierozgarniętych hipogryfów, ktoś mnie wyprzedził.
– STOP! – wrzasnął Scorpius Malfoy, który właśnie pojawił się na szczycie schodów. Na jego piersi błyszczała odznaka prefekta, ale minę miał jakby był co najmniej dyrektorem Hogwartu.
– Niech wszyscy ustawią się w rzędzie pod ścianą – rozkazał, a gdy pierwszoroczniacy wykonali polecenie (oczywiście nie bez problemów. Każdy chciał jak najszybciej dostać się na wskazane miejsce, jakby Score mógłby zrobić im coś strasznego za niewykonanie polecenia), ukłonił się teatralnie.
– Przejście dla szanownej starszyzny – oznajmił, uśmiechają się szarmancko.
Dzieciaki znów zaczęły głośno gadać, ale przynajmniej nie zajmowały całego korytarza. Score powiedział jednemu z nich, jak dotrzeć do lochów.
–Witam szanowną pannę Baines oraz pana Pottera. Żywię nadzieję, iż spało się państwu wybornie – powiedział, kiedy wreszcie do niego doszliśmy. Zaczęłam nerwowo grzebać w torbie w poszukiwaniu planu lekcji. Cholerna kartka, zawsze się gdzieś zaplącze.
– Naturalnie, choć byłoby lepiej, gdyby pan, panie Malfoy, nie chrapał aż tak głośno – odparł Al.
–  Przestańcie się wydurniać i powiedzcie, gdzie mamy następną lekcję.
Jak zwykle zgubiłam plan; z wściekłości miałam ochotę coś rozwalić.
– Audrey, jest grudzień. Czy ty chociaż raz nie możesz nauczyć się planu na pamięć?
– A czy ty choć raz nie możesz mi normalnie odpowiedzieć na to pytanie?
Spiorunowałam Ala wzrokiem. Sęk w tym, że właśnie nie mogłam zapamiętać tych wszystkich numerów klas i kolejności zajęć. Zawsze mi się to mieszało, a im bardziej się starałam, tym było gorzej.
Score zmarszczył brwi.
– Transmutacja.

***

Wieczorem, kiedy wszyscy normalni ludzie dawno okupowali najlepsze sofy w pokojach wspólnych, nienormalni ludzie (czytaj: siódmo– i piątoklasiści) okupowali najlepsze stoły w bibliotece. Grudzień był tym miesiącem, w którym zorientowaliśmy się, że, o słodki Merlinie!, zostało nam niecałe sześć miesięcy do OWUTEMów i wypadałoby zacząć się uczyć. Niestety dotyczyło to wszystkich uczniów (oprócz Krukonów oczywiście; krążyły plotki, że oni już w wakacje organizowali spotkania i powtarzali materiał), zaczynało więc brakować książek w bibliotece.
Wpadłam do ciemnej sali, trzymając ostatni egzemplarz „Jak szybko przetransmutować człowieka w dowolne zwierzę”, który cudem zgarnęłam z półki – jakiś podejrzanie wyglądający Gryfon, którego nigdy wcześniej nie widziałam (cóż, z moim brakiem zdolności do zapamiętywania twarzy to nie była żadna niespodzianka), wyciągał już po nią rękę. Mam nadzieję, że nie dorwie mnie na jakimś pustym korytarzu, bo po spojrzeniu, jakim mnie obdarzył, miałam wrażenie, że chciał mnie zamordować na miejscu.
Oburzeni ludzie unieśli głowy znad książek i prawie jednocześnie pokazali palcami, że mam się uciszyć. Wzrokiem odszukałam moich towarzyszy życia, to znaczy Score’a i Albusa, którzy byli otoczeni wianuszkiem dziewczyn, mimo że siedzieli w najdalszym i najciemniejszym kącie. Cóż, bycie sławnymi synami sławnych czarodziejów (okej, może ojciec Scorpiusa nie był bardzo sławny, ale za czasów młodości na pewno bardzo przystojny) ma swoje wady.
– Moje drogie, to nie jest zoo, tylko biblioteka – oznajmiłam, naśladując głos pani Pince. – Kolegów będziecie podziwiać na przerwach.
Dziewczyny rozejrzały się, przerażone, a gdy dotarło do nich, że ja – Audrey Baines, zwykła Ślizgonka, bez sławnych rodziców, do tego nawet nie ładna – ośmieliłam się zwrócić im uwagę, zostałam po raz kolejny tego wieczoru zgnieciona oburzonymi spojrzeniami.
– Och, Merlinie, won mi stąd! – wskazałam prawą ręką bliżej nieokreślony kierunek. Ważne, że tym razem zrozumiały, o co mi chodzi i odeszły. – Naprawdę nie możecie się powstrzymać? – zwróciłam się do przyjaciół.
– Wybacz, że jesteśmy tak atrakcyjni. Wiem, że trudno to zrozumieć, ale…
– Scorpius, zamknij się – przerwał mu Al. Na szczęście, bo gdyby mówił dalej, z pewnością jego twarz nie byłaby już taka piękna, jak uważał. Score uśmiechnął się do mnie złośliwie, co było normalne w naszej relacji, więc uznałam, że mogę bezpiecznie usiąść naprzeciwko niego.
– Wiecie co, Iliakow mnie zabije – mruknął po dłuższej chwili ciszy. – A przecież w sobotę mecz quidditcha, powinienem ćwiczyć, ale oczywiście, lepiej siedzieć nad jakimiś durnymi eliksirami.
Naprawdę próbowałam się skupić, więc gestem pokazałam mu, żeby się nie odzywał. Wypuścił głośno powietrze, ale nic nie powiedział. Zaczął pisać coś wolno na pergaminie. Skrzypienie pióra nigdy nie było przyjemnym odgłosem, a teraz wydawało mi się, jakbym słyszała tylko to. Wszyscy nagle uparli się, żeby coś pisać, a mnie zaczynało przez to roznosić. Kiedy miałam wrażenie, że wybuchnę, w mojej ręce nagle pojawiły się dwa galeony. Nie mam pojęcia, skąd się wzięły, ale wolno włożyłam je do kieszeni, spoglądając, czy Al i Score niczego nie widzą. Napięcie raptownie zaczęło spadać, a pióra przestały tak głośno skrzypieć.
Tymczasem Scorpius znów zaczął marudzić.
– Przecież ja nie zdążę tego do jutra przeczytać, a co dopiero zapamiętać. – Spojrzał smutno na opasłą księgę, jakby chciał ją poprosić, żeby sama się przeczytała.
– Proponuję więcej czasu spędzać z dziewczynami – odparłam niewinnym tonem.
– To nie moja wina, że się do mnie kleją. I do Ala. Ty jesteś po prostu zazdrosna. – Wycelował we mnie palec w oskarżycielskim geście.
– Wybacz, ale nie chcę, żeby kleiła się do mnie jakakolwiek dziewczyna.
– Szkoda tylko, że chłopacy też tego nie robią.
Tym zdaniem Scorpius Malfoy naprawdę mnie zirytował. Gdyby Al nie interweniował, rzuciłabym w niego ciekawym urokiem i nie obchodziła mnie groźba jakiegoś tam szlabanu.
– Wiedzieliście, że każdy z założycieli miał swój miecz? – zapytał, prawdopodobnie chcą odwrócić naszą uwagę od kłótni. – Tak jak Gryffindor.
– Jeju, to naprawdę fascynujące, Al – odparł Score, udając, że naprawdę go to interesuje. Jednocześnie spojrzał na mnie znacząco. Albus nigdy nie zrozumiał, jak można nie lubić historii magii i często zarzucał nas jakimiś ciekawostkami zupełnie niezwiązanymi z tematem rozmowy.
– Wiem, inaczej bym tego nie mówił. –Potter był zupełnie nieświadomy tego, że Score znów zagłębił się w lekturze swojej książki. – Nikt nie wie, skąd się wzięły, a gobliny, które je wykonały, nie chciały przyznać, kto je o nie poprosił. To dziwne. – Podniósł wzrok znad księgi i dopiero wtedy zauważył moją nieco zdezorientowaną minę.
– Al, to naprawdę bardzo ciekawe – powiedziałam, uśmiechając się delikatnie – ale zrozum, że nas nie do końca interesują starożytne miecze i gobliny.
– Czasem moglibyście tego posłuchać, chociaż dla poszerzenia horyzontów! – oburzył się, zapominając o obowiązującej ciszy. Prawie natychmiast pojawiła się pani Pince, bibliotekarka, która przez swoją chudą sylwetkę i garbaty nos przypominała nieco sępa.
– Co to ma znaczyć?! – krzyknęła szeptem. Tak, lata pracy w bibliotece sprawiły, że potrafiła to robić. – Tu się czyta, nie rozmawia! Proszę natychmiast opuścić salę! – Zatrzasnęła mi ze złością książkę i, chwyciwszy oburącz, przycisnęła do piersi.
Chciałam coś powiedzieć, podobnie jak Scorpius, ale Albus uciszył nas spojrzeniem. Spakowaliśmy szybko torby i powlekliśmy się do wyjścia. Żadne z nas wolało nie myśleć o reprymendzie od nauczycieli za nieodrobioną pracę domową.