piątek, 27 grudnia 2013

Bardzo Podziemna Wigilia

No więc pozbierałam wszystkie moje wspomnienia z naszej Podziemnej wigilii i wyszło takie coś. Pewnie pamiętałabym więcej, ale spotkania z rodzinką należą do tych zdecydowanie psujących psychikę. Macie sobie spóźniony prezent na święta :D
Indżojcie
_____________________

Nieważne, ile razy korzystałam z wejścia do Podziemia w Los Angeles, i tak zawsze dziwiłam się, jak śmiertelnicy mogą go nie zauważać. To takie... nienaturalne.

Okej, śmiertelników nie sposób ogarnąć.

Jeśli myśleliście, że normalnie Los Angeles wygląda jak jeden wielki neon, to najwyraźniej nie widzieliście tego miasta w święta. Wszystko było o wiele jaśniejsze niż zwykle, pełno było reniferów, Mikołajów, dzwonków i bałwanów, i tych innych pierdół, które, choć trochę kiczowate, miały swój urok i nadawały klimat.

Otworzyłam drzwi do eleganckiego studio filmowego. Wszystko lśniło tu od złota, a na ścianach migotały lampki. W tle leciały kolędy. Charon nie wyglądał na zbytnio zadowolonego ze stroju Mikołaja, w którym stał. Obok miał wielki, sztucznie wypchany worek. Ja, szczerze mówiąc, również wolałam go w garniturze.

Wydawało mi się, że znajdowało się tam więcej dusz niż zwykle i trudniej było się przepchnąć do Charona.

Otworzył przede mną przesuwane drzwi i dreptał za mną aż do łodzi. Wzrok przez chwilę przyzwyczajał się do półmroku, który tam panował, a po chwili mogłam ujrzeć wszystkie te kości w ścianach i wąską, kamienistą ścieżkę. Większość herosów pewnie nie ruszyłaby się z miejsca, zastanawiając się, co ich tu przywiało. Ale nie dzieci Hadesa (a trzeba nadmienić, że jest nas całkiem sporo). My mamy ochotę skakać z radości i biegać po całym Podziemiu z nadmiaru energii.

 Teoretycznie mogłabym wybrać podróż cieniem, ale:

zużyłabym dużo energii,

ominęłabym Charona,

nie przywitałabym się z Cerberkiem.

- Więcej was matka nie miała? - wymamrotał Charon, kiedy stanęliśmy na brzegu Styksu.

- Raczej ojciec. - Uśmiechnęłam się promiennie i usadowiłam w łodzi. Generalnie Charon nie był dobrym rozmówcą. On mówił mało, a jeśli już się odzywał, to marudził, że tata znów wydłużył mu godziny pracy albo narzekał na zbyt dużą ilość umarłych.

W połowie drogi zaczęłam wiercić się niespokojnie. Nieczęsto cała nasza rodzinka spotyka się w Podziemiu. Zwykle każde z nas robi co innego - niektórzy na powierzchnię wychodzą okazjonalnie, a z kolei ja z paroma osobami praktycznie cały czas jesteśmy na Ziemi. Trudno jest nas ogarnąć i zmusić do spotkania. A teraz... jest Wigilia, a co jak co, ale ją powinno spędzać się z rodziną.

Charon zatrzymał łódź i chyba chciał coś powiedzieć, ale usłyszałam szczekanie, więc zerwałam się z miejsca i pobiegłam do Cerberka. Na pewno prześcignęłabym wtedy nimfy z obozu.

Przeciskałam się przez tłum umarłych czekających na osąd, pomachałam do Minosa i innych członków rady (swoją drogą, mieli bardzo fajne, czerwone czapki), aż w końcu zdyszana stanęłam przed psem. Opuścił jeden łeb, pozostałymi wciąż czujnie obserwował dusze, które kuliły się pod jego spojrzeniem.

- Kto jest moim ulubionym pieskiem? Moją dzielną psiną? - zawołałam do niego i zaczęłam tarmosić wielki łeb. - Mój kochany Cerberek tak się stęsknił!

Zawył cicho i trącił mnie łapą. Rozejrzałam się wokoło i wypatrzyłam ogromną, czerwoną piłkę. Gdy wzięłam ją do ręki, Cerber zaczął tak energicznie machać ogonem, że powywracał niektóre nieuważne dusze. Rzuciłam piłką, a on natychmiast pobiegł za nią tak szybko jak umiał.

- Misiu, muszę iść - podrapałam go za uchem, gdy przybiegł z powrotem - ale wrócę, obiecuję.

Jego piski słyszałam przez całą drogę do pałacu taty.

W zasadzie nie ma co opisywać - było dużo złota i drogich kamieni, ognia i ciemnych zakamarków. Na ścianach sporadycznie pojawiały się pochodnie, ale ogólnie panował tu jeszcze większy mrok niż w całym Podziemiu. I chociaż było pięknie, to ciągle prosiłam tatę, by bardziej oświetlił swój pałac.

A potem nie widziałam już nic oprócz jasnorudych włosów.

- Lamusie, już myślałam, że nie przyjdziesz! - wykrzyknęła Lydia, która najwidoczniej czekała na mnie odkąd zaczęło pojawiać się nasze rodzeństwo

- Nie mogłam przepuścić tak wspaniałej okazji do wkurzania Persefony. Kath już jest?

Lydia pokręciła głową.

- Lepiej nie mów tak na nią, kiedy przyjdzie. Pewnie znowu coś zepsuła w obozie i Leo się na nią drze. Ale większość siedzi już na górze.

Weszłyśmy po długich schodach na piętro i aż zaparło mi dech z wrażenia. Że... że to był nasz pałac?

- Czy mamy jakiegoś nowego boga dekoracji i kto otrzymał jego błogosławieństwo?

Pałac taty, a właściwie ta wielka sala ilością ozdób dorównywała Los Angeles. Mnóstwo było pochodni ozdobionych ostrokrzewem, co groziłoby pożarem, gdyby nie magiczna osłona. Ubrane choinki stały pod wszystkimi ścianami. Aż dziw, że żyły w Podziemiu, ale to chyba jakaś magia Persefony. Nie miały nawet żadnych donic z wodą, były po prostu ustawione pionowo i podtrzymywane jakąś magiczną siłą. Pod sufitem ktoś zawiesił kolorowe łańcuchy, z których zwisała jemioła. No i oczywiście stół. Wielki, ciemny, z ogromną ilością zdobień, królował w tym pomieszczeniu. Wręcz uginał się pod ciężarem wszystkich potraw. Oprócz tradycyjnych dwunastu, było tyle innych ciast, muffinów, naleśników, gofrów, kiełbasek, hot dogów, hamburgerów, frytek, klusek, ziemniaków, ryb w przeróżnych sosach, a wszystko wyglądało tak pysznie, że miałam ochotę zjeść to teraz i nie czekać na innych. Na szczycie stołu siedział tata w swojej zwykłej postaci bez tych wszystkich płonących bajerów, a obok Persefona, jak zwykle naburmuszona.  Z kolei w rogu, tam gdzie nie było choinek, stały instrumenty i kilku umarłych muzyków, którzy je stroili.

- Hej, a ktoś w końcu powiedział Hazel, że to wszystko jest odwołane? - zapytałam Lydii konspiracyjnym szeptem. Hazel była po prostu hańbą dla naszej rodziny, nawet jeśli uratowała świat.

- Tak - odpowiedział mi zupełnie inny głos. To była Tonks albo inaczej Thalia. Oczywiście nie Grace, ona pewnie hasała gdzieś po łąkach razem z Łowczyniami. Nasza kolejna siostra, miła i posłuszna, i gdyby nie to, że jesteśmy rodziną, pewnie pełniłaby rolę chłopca, a raczej dziewczyny na posyłki. - Ale nadal nie rozumiem, dlaczego tak jej nie lubicie. - Uśmiechnęła się.

- Bo to przecież taka urocza osoba - mruknęłam bez przekonania i wzięłam je pod ramiona. - Czyli mówicie, że mamy wieczór wolny od jej ględzenia. Najbosko.

- Wszyscy są? - Thalia rozejrzała się, próbując stwierdzić, czy ktoś jeszcze jest nieobecny. - No, to chyba możemy zaczynać.

Chciałam zauważyć, że nie ma jednej bardzo ważnej osoby, ale...

- Na Hadesa - wydyszała Katherine, zatrzaskując za sobą drzwi. - Nico, mógłbyś ogarnąć te swoje żony.

Sala wypełniła się zbiorowym okrzykiem, czymś w stylu "Katherine, nareszcie!" i połowa rzuciła się na nią, zgniatając w uścisku (nie żeby coś, ale w tej części byłam również ja i Lydia - w końcu trzeba powitać drugą ulubioną siostrę). Druga połowa chyba stwierdziła, że zaczeka do składania życzeń.

- Stłoczyły się przed Charonem jak na jakimś strajku albo coś - oznajmiła Katherine, gdy wszyscy ją wyściskali i usiedli na miejscach. - Mają twoje zdjęcie na koszulkach z mnóstwem serduszek, zrobiły sobie nawet transparenty z napisem "NIE DLA PERCICO".

Nico przywalił sobie dłonią w czoło.

- Biedny Charon - mruknęłam. Wizja tych wszystkich fanek Nico przerażała mnie, a co dopiero jego.

- No, próbuje je jakoś powstrzymać przed wejściem na łódź i utorować drogę dla dusz.

Kiedy wyobraziłam sobie przewoźnika w stroju świętego Mikołaja usiłującego odgonić te dziewczyny swoim workiem pełnym sztucznych prezentów, parsknęłam śmiechem. Inni chyba wyobrazili sobie coś podobnego, bo cała sala wypełniła się rechotem.

- No, to teraz już naprawdę zaczynajmy - odezwała się Tonks. Do taty natychmiast ustawiła się ogromna kolejka, jakby nie istniało nic poza nim. Okej, ja też chciałam złożyć mu życzenia, ale... nie był tam najważniejszy. Zresztą niby co miałam mu powiedzieć? Życzyć zdrowia i szczęścia? To miał zapewnione. Tak więc tatę zostawiłam sobie na koniec i podbiegłam do Katherine.

- Siostrzyczko ty moja! - Przytuliłam ją mocno. - Spełnienia marzeń, żeby nie atakowało cię aż tak dużo potworów, żebyś wreszcie pojechała na koncert 30 Seconds To Mars, no i... wiesz, kogo. - Zarumieniła się delikatnie; normalnie byłoby to niedostrzegalne w Podziemiu, ale w tych warunkach dało się zauważyć niemal wszystko. Katherine życzyła mi więcej jedzenia i zmieniła moje niezręczne "wiesz, kogo" na "żebyś wreszcie w kimś się zakochała". Miałam ochotę ją trzepnąć za to ostatnie. To przecież nie moja wina, że większość chłopaków, których znam to idioci! Dobra, może poza Nico, Percym i Leo, ale oni stanowczo odpadają.

Następnie trafiłam na Maggie, która jak zwykle trzymała coś w rękach - tym razem był to najzwyklejszy w świecie Mikołaj z czekolady, zjedzony do połowy.

Nogi mnie już bolały od chodzenia po całym pałacu w poszukiwaniu rodzeństwa. Kiedy wreszcie szłam w kierunku taty, zrobiło się zupełnie ciemno.

- Na najmroczniejsze otchłanie Tartaru, co to ma być?! - wykrzyknął tata.

Wszystkie migające lampki zgasły, nawet pochodnie przestały świecić.

- Że co się niby stało? - jęknął Chris.

- Zeus znów odciął prąd - odparł tata. Miałam wrażenie, jakby chciał pójść na Olimp i zrobić rozpierdziel. - Persefono, przynieś świeczki - polecił, a ona, gdy już odchodziła, zaczęła go przedrzeźniać. Dobrze, że nie zauważył.

- Przecież pochodnie możemy zapalić - zauważyłam.

- One też były na prąd - oznajmił ojciec, po czym dodał, czując nasze spojrzenia - no wiesz, inaczej wszystko by się tu spaliło.

Kiedy Persefona wreszcie przyniosła świeczki i rozstawiła je w całym pomieszczeniu, wreszcie wszyscy mogli usiąść i jeść - ci, którzy wcześniej nie zdążyli złożyć komuś życzeń, robili to po ciemku. Umarła kapela znów zaczęła coś cicho grać. Miały to chyba być kolędy, ale kłóciłabym się.

Przez chwilę nikt nic nie mówił i zdążyłam zorientować się w najbliższym towarzystwie: obok mnie siedział Nico, a ze trzy miejsca na lewo Katherine, więc w razie czego mogłyśmy do siebie krzyczeć. Lydia usadowiła się po prawej stronie taty. Przysługiwało jej to miejsce, ponieważ była najstarsza z nas wszystkich, chociaż ja chyba wolałabym nie siedzieć tak blisko Persefony, która zawsze rzucała nam podejrzliwe spojrzenia. Było nas dużo i nie wszyscy urodzili się przed przysięgą, co trochę mnie wkurzało, bo zachowywali się, jakby pozjadali wszystkie rozumy, a tak naprawdę to nasza czwórka była najbardziej doświadczona.

Potem salę wypełnił szczęk sztućców i szmer rozmów, który powoli przeradzał się w ryk. W pewnym momencie, kiedy wszyscy już się napchali (potem odkryłam, że nie tylko ja czułam się jak kulka, która ledwo się toczyła), tata wstał z miejsca, czym zwrócił na siebie uwagę.

- Wigilia bez prezentów to nie Wigilia, i choć normalnie was nie rozpieszczam - tu kilka osób zrobiło znaczące miny i pokiwało głowami - dziś każdy z was dostanie coś ode mnie.

Klasnął, a do sali wszedł nie kto inny jak Charon z workiem na plecach. Czyli jednak nie był sztucznie wypchany.

Wyczytywał nas według jakiejś listy, na pewno nie ułożonej alfabetycznie. Kiedy wreszcie dostałam swoją paczkę, nie miałam pojęcia, co to może być. Było za chude na książkę lub płytę. Ogólnie to wyglądało jak kartka papieru. Rozerwałam papier i moim oczom ukazała się najpiękniejsza rzecz w życiu: bilet na koncert Macklemore'a w przyszłym roku. Chciałam zacząć piszczeć, ale nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Katherine pomachała mi przed oczami, ale ja tylko wpatrywałam się w magiczne "meet&greet" na bilecie.

- Diana się chyba zapowietrzyła - stwierdził z uśmiechem Nico, patrząc na mój prezent. Sam głaskał szarego kota, który mruczał zadowolony. Lydia chciała coś powiedzieć, ale wszystko zagłuszyło Last Christmas. Serio? Taka piosenka w Podziemiu i to jeszcze tak głośno? Spojrzałam na zespół pod ścianą, ale oni tylko bezradnie kręcili głowami. Tata wyszedł szybko, był wyraźnie wkurzony. Wrócił dopiero, kiedy znów zapadła względna cisza.

- Dusze w Elizjum pozwalają sobie na zbyt wiele - westchnął, od niechcenia strzepując ostatnie płomyki ognia z rękawa koszuli. - Będę musiał coś z tym zrobić.

 

 

Powoli kierowałam się do mojego pokoju, żeby wreszcie się położyć i pozwolić tym wszystkim kaloriom powiększyć mój tyłek, kiedy ogromne drzwi otworzyły się po raz kolejny i do pomieszczenia wpadł zapach zboża.

Jęknęłam w myślach i patrząc po minach innych, zrobili dokładnie to samo. W drzwiach stała bowiem Demeter z koszem pełnym... czegoś, ale z pewnością nie było to dobre.

- Kochani, wreszcie tu dotarłam! Przepraszam, ale na Olimpie naprawdę dużo się dzieje. Ares znów kłóci się z Ateną...

- Z pewnością to interesujące - przerwał jej brutalnie Hades - ale po co tu przyszłaś? - spytał bez ogródek. Demeter zrobiła oburzoną minę i postąpiła kilka kroków do przodu.

- No jak to? Trzeba dać młodym zdrowe jedzenie! Otręby doskonale pomagają na trawienie, a w tej niezwykłej mieszance z... - dalej gadała coś o owsiankach wzbogaconych o tłuszcze roślinne nowej generacji (nie wiem, czy to znowu takie zdrowe), w każdym razie po piętnastu minutach doszła do sedna sprawy - więc każde z was, moje misie pysie - tu miałam ochotę jej przywalić - dostanie ode mnie po pysznej owsiance wzbogaconej o dodatkowe składniki! - zakończyła swoją przemowę, a moje pragnienie uderzenia jej wzrosło parokrotnie. Gdyby to nie była bogini, rzucilibyśmy się do ucieczki. Ale ona i tak by nas złapała, więc posłusznie ustawiliśmy się w kolejce po owsiankę.

Nie miałam siły zjeść nic więcej, ale Demeter uparła się, byśmy usiedli jak porządni ludzie i chociaż spróbowali. Gdyby nie była boginią, zginęłaby przez nasze mordercze spojrzenia.

poniedziałek, 1 lipca 2013

One-shot #2

Miniaturka z rodzaju tych "ooo, mam zły humor i wenę, może coś napiszę?", więc może być trochę przygnębiająca. Nie wiem, czy ktoś z Was czytał Gone; jeśli nie, to trudno będzie zrozumieć, o co chodzi. Ale wstawiam, bo może się komuś spodoba :p
ZAWIERA SPOJLERY DO "ŚWIATŁA"!
__________________________



ETAP się skończył. Nie ma już dla kogo żyć.
Diana Ladris jadła, chodziła, mówiła, spała, oddychała, a przede wszystkim żyła z pozoru normalnie. Jak przeciętny dzieciak, który miał niezwykłe szczęście i przeżył ETAP. Była nawet tak samo sarkastyczna jak zawsze. Udało jej się odzyskać formę. Często ćwiczyła na Astrid i Samie, choć na nim trochę rzadziej. Nadal nie lubiła Astrid, ale odkąd mieszkali razem, przyzwyczaiła się do niej, i kiedy jej nie dokuczała, po prostu traktowała ją jak powietrze. Diana ogólnie dużo rzeczy traktowała jak powietrze. Nawet reporterów, którzy chodzili za nią z kąta w kąt, chcąc dowiedzieć się czegoś o jej życiu w ETAP-ie. Po tym, jak Genialna Astrid wyprodukowała ten swój durny film, było ich coraz więcej; ludzie pokazywali ją sobie palcami na ulicy, a najgorsze było to, że aktorka, która wcieliła się w jej rolę wcale nie była tak ładna jak Diana. W ogóle cały ten film to jakaś porażka. Jakby nie mieli dość tych wszystkich okropności. Ale nie, przecież Astrid jak zwykle musiała udowodnić wszystkim, że nie mają racji i zielonego pojęcia o tym, co ludzie w ETAP-ie przeszli.
Filmowy Caine również nie przypominał prawdziwego, a scena walki z Gaią była według Diany tak sztuczna jak Nicki Minaj. Nic nie było w stanie oddać tego, co czuli w ETAP-ie i po wyjściu z niego. Diana pamiętała, jak poszli na lody. Wszyscy ryczeli, a ona pozwoliła sobie na chwilę słabości i uroniła dwie łzy.
Jedną dla Caine'a, drugą dla Gai.
Diana nie potrafiła otrząsnąć się po tej katastrofie. Jednego dnia straciła dwie osoby, które... które kochała. Bez względu na wszystko Gaia była jej córką i Diana wierzyła, że gdzieś była jej dusza, że gaiaphage do końca jej nie stłamsił.
Ale teraz to już nie miało żadnego znaczenia.
Sam próbował ją jakoś rozweselić. I Astrid, i Edilio, i nawet Albert, który zrobił karierę jeszcze większą niż sobie wyobrażał.
- Nie bądź taka, przecież kiedyś ten ETAP w twoim życiu musiał się skończyć - mówili. Diana nie potrafiła zrozumieć, jak mogli tak żartować z tego piekła, które przeżyli.
- ETAP twojej ładnej buźki też się zaraz skończy - odpowiadała zwykle. Czasem, kiedy jej się nudziło, wymyślała nowe sarkastyczne odpowiedzi, ale rezultat zawsze był ten sam: odchodzili. Odchodzili jak Caine i Gaia.
I znowu była sama.
Diana w pewnym sensie czuła się winna temu wszystkiemu. Gdyby się nie urodziła, nie powiedziałaby matce o zdradzie, gdyby tego nie zrobiła, nie wysłaliby jej do Coates, gdyby jej tam nie było, nie poznałaby Caine'a. Gdyby go nie poznała, on by się w niej nie zakochał, nie przespałby się z nią, a ona nie urodziłaby dziecka, które by go nie zabiło. To wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby tylko nie przyszła na świat.
Sam i Astrid zmuszali ją, by chodziła z nimi na te wszystkie uroczyste kolacyjki ze sponsorami i celebrytami. Na każdej z nich padało to samo pytanie kierowane do Sama:
- Czy czujesz się winny temu, że niektórzy przez ciebie cierpieli?
Sam opowiadał wtedy o swoich wielkich wyrzutach sumienia.
- Serio, Sammy? A czy ty urodziłeś kiedyś potwora? - wymsknęło jej się na którejś kolacji. Ściągnęła na siebie mnóstwo nieprzychylnych spojrzeń, więc wstała, uniosła dumnie podbródek i powiedziała:
- Nie? No widzisz, miałeś szczęście.
I uciekła. Tam, gdzie nikt nigdy jej nie znalazł - do pewnego rodzaju groty wykutej w skale. Schodziło się tam po stromym klifie i Diana nieraz poślizgnęła się na kamieniu. Nie próbowała się jakoś specjalnie ratować. Spadnie czy nie, nikomu nie zrobi to większej różnicy.
Kiedyś nie dopuszczała do siebie myśli, że będzie siedzieć w skale ani nawet że przed czymś ucieknie. Problemom zawsze wychodziła naprzeciw, a kamienie były po prostu niewygodne.
Nawet psycholog, do którego regularnie chodziła, nie potrafił jej pomóc. Alice, bo tak się nazywała, dzielnie znosiła jej komentarze, ale miała kilka wad: nigdy nie była w ETAP-ie, nie jadła nawet człowieka. Dianie wydawało się to śmieszne, że ktoś, kto nie ma pojęcia o jej życiu, chce je naprawiać.

Tamtej nocy siedziała jednak na tarasie. Zamyślona, wpatrywała się w niebo, rozświetlone głównie latarniami, billboardami i wieżowcami Los Angeles. Na stoliku obok leżał list od Caine'a, długopis, szklanka wody i tabletki nasenne.
Diana przez chwilę zastanawiała się, co zrobią Astrid i Sam, kiedy ją znajdą.
Spojrzała na list. Często to robiła, nosiła go zawsze ze sobą. Kocham cię, napisał.
Tak, Caine, ja też cię kocham. Cholernie.
Wzięła do ręki długopis i drżącymi rękami dopisała:
Sammy,
nie myśl, że odchodzę na zawsze. Kiedyś przyjdę do waszej sypialni i nastraszę Astrid tak, że krzyczeć to ona będzie, ale nie dzięki tobie.
Wzięła kamień z ziemi i przycisnęła kartkę do szklanego blatu.
Ktoś coś gotował. Może to Sam podjadał w kuchni, a może w pobliskim hotelu przygotowywano śniadanie, nieważne. Dla Diany ów hotel aż nadto przypominał Clifftop, a zapach swąd palonego ciała i jego smak. Smak Pandy prześladował ją, ilekroć zbliżała się do jedzenia. A potem widziała, jak Gaia odrywa ramię Alexa i jak krzyczy.
Caine poświęcił się, by odejść w wielkim stylu. Przez ten wielki czyn chciał zmazać swoje grzechy. Czym będzie więc jej śmierć wobec czegoś takiego? Głupią ucieczką. Ale nie miała już siły ani ochoty na dalszą wędrówkę. Nie mogła dłużej udawać, że nic ją nie obchodzi i ETAP nie uszkodził jej psychiki aż tak bardzo. Nie potrafiła już ukrywać się za sarkazmem i ironią, podczas gdy rozsadzało ją od środka.
Diana jak w transie sięgnęła po tabletki. Ułożyła je wszystkie na dłoni. Nie wiedziała, ile musi wziąć, odliczyła więc dziesięć i sięgnęła po wodę.
- Idę do ciebie, Caine - wymruczała, po czym połknęła tabletki.
ETAP się skończył. Nie ma już dla kogo żyć.

środa, 5 czerwca 2013

One-shot #1

Z dedykacją dla Lydii i Amandziora ;*
Lydio - nie chciałam sama mieszkać w jednym domku, więc zostałaś moją siostrą.
Takie to niby nic, ale przyjemnie mi się pisało.
Zapewne spóźnię się z rozdziałem, bo koniec roku to coś gorszego od Tartaru i Azkabanu razem wziętych. Wybaczcie.
Całkiem długi ten one-shot, więc myślę, że Wam starczy.
______________________________________
 
BUM.
- Dziękuję. Bardzo dziękuję za tak piękną pobudkę, siostrzyczko - warknęłam do Lydii. Przed chwilą zrzuciła mnie z górnej części piętrowego łóżka, na którym spałam.
- Wiesz, że powinnam cię teraz zadźgać? - zapytałam poważnie, kiedy udało mi się wyplątać z pościeli.
- Wiem, ale wiem też, że tego nie zrobisz - odparła zuchwale, jak przystało na córę Hadesa.
- A to dlaczego? - otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia.
- Za bardzo mnie kochasz. - Podeszła do mnie z bananem na ryju i wesoło poklepała po ramieniu.
- Pożałujesz tego. - Pogroziłam jej palcem. Spróbowałam wstać, ale coś mi nie wyszło. Wszystko przez tą głupią pościel walającą się po całej podłodze. Jak, na Zeusa, pościel śmiała pałętać się po podłodze w domku córek Hadesa? No jak? Głupia, niedobra pościel. Rzuciłam jej mordercze spojrzenie i odszukałam wzrokiem Lydię. Nie mogłam jej nigdzie znaleźć, ale słyszałam szum wody, więc musiała wpieprzyć mi się do łazienki.
- Ty kretynko, leniu patentowany, chamie zbolały! - wrzasnęłam w kierunku drzwi. - Jak mogłaś tak mnie zranić?! - miotałam się po pokoju, doskonale grając zrozpaczoną. W pewnym momencie mój wzrok padł na kalendarz wiszący na ścianie. Mój ulubiony, ten z końmi, wisiał sobie niewinnie dokładnie naprzeciwko drzwi do łazienki. Nagle zamilkłam i przetarłam oczy. Wydawało mi się, że to, co zobaczyłam, to jakiś sprytny kawał braci Hood. Ale nie, kartka nadal tam była. Dokładnie taki sam dzień i miesiąc, jak pięć sekund temu. 27 maja. Moje urodziny.
- EEJ! - krzyknęłam do Lydii. - WYŁAŹ Z TEGO KIBLA NATYCHMIAST, BO ZMIENIĘ CIĘ W PROCH!
Lydia, do połowy ubrana... dobra, ubrana do mniej niż połowy, z czarnymi, długimi i na dodatek mokrymi włosami, w ciemnych kapciach i masą rzeczy w rękach, wyszła z łazienki i rzuciła mi zaniepokojone spojrzenie. Przerażona, podeszłam do niej i położyłam obie ręce na jej ramionach.
- Jak mogłam zapomnieć o własnych urodzinach?
- Heros potrafi - odpowiedziała z miną znawcy, zręcznie mnie wyminęła i rzuciła te wszystkie rzeczy na łóżko. A ja nadal stałam tam, gdzie mnie zostawiła, i wpatrywałam się w nią z niedowierzaniem.
- I co? Nic od ciebie nie usłyszę? - zapytałam i wyczekująco zaszurałam nogami.
- A tak, wszystkiego najlepszego - odparła. Zaczęła gmerać w szafie w poszukiwaniu ciuchów, a ja, sfrustrowana, wydałam z siebie coś pomiędzy fuknięciem a prychnięciem i zatrzasnęłam za sobą drzwi do łazienki.
Byłam tak wkurzona, że kwiatki na parapecie zwiędły. Zeusie, dopiero wtedy zrozumiałam, że mamy kwiatki w łazience. No mniejsza o to. Mało brakowało, a zimna woda zamieniłaby się w proch. A tego byłoby mi już szkoda. W końcu zimna woda zdrowia doda, jak to mówią śmiertelnicy. Temperatura około minus pięciu stopni była dla mnie najlepsza. Nikt nie wie, dlaczego, ale jeżeli chodzi o mnie, taka sytuacja zdarza się dość często. Zimna woda pobudzała mnie do życia. Minusem było to, że potem szczękałam zębami, ale czasem trzeba się poświęcić dla większego dobra.
Zmoczyłam włosy i było mi tak przeraźliwie zimno, że chyba mózg mi zamarzł. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i to chwilowe uszkodzenie uniemożliwiło mi pomstowanie w myślach własnej głupoty.
Kiedy wyszłam spod prysznica, stałam się zupełnie inną osobą. W sensie mentalnym oczywiście. Niestety czarne oczy, włosy do ramion tego samego koloru, i przeraźliwie blada cera zostały na swoim miejscu, ale złość ustąpiła tej dziecięcej ekscytacji pod tytułem "Oooch, chcę już prezenty!". Bo, pomimo moich zacnych szesnastu lat, trochę dziecka we mnie jeszcze mieszkało.
Wtedy zrozumiałam, że nie wzięłam ze sobą kompletnie nic, co mogłabym ubrać.
Uniosłam ręce w górę w bezsilnym geście, po czym owinęłam się ciasno ręcznikiem i wyszłam z zaparowanej łazienki.
- O, robimy Dzień Chodzenia w Ręcznikach? Dlaczego nic nie powiedziałaś, nie ubierałabym się! - zakpiła Lydia. Zignorowałam ją i wygrzebałam z szafy jakieś ciuchy. Ponownie powędrowałam do łazienki i tam wciągnęłam na siebie ciemne dżinsy, pomarańczowy T-shirt Obozu z napisem "Fuck off, I'm daughter of Hades" mojego autorstwa i, obowiązkowo obozowy naszyjnik z pięcioma paciorkami. Pięć okrągłych lat w tej dziurze i ani jednego dnia na misji, pociąć się szło. Moje ADHD dawało o sobie znać i, ni stąd ni zowąd, poczułam chęć do skakania. Związawszy włosy w luźną kitkę, wyskoczyłam z łazienki niczym piłeczka kauczukowa. Lydia spojrzała na mnie zdziwiona, ale chyba doszła do wniosku, że nie warto przywiązywać zbytniej uwagi do mojej głupawki. Zdążyła się już do tego przyzwyczaić przez te pięć lat... tak myślę.
Nagle chęć skakania wyparowała ze mnie jak powietrze z przekłutego balonu. Zdyszana, oparłam się o łóżko. Jednak nie dane było mi stanie w miejscu przez więcej niż pół minuty. Krzyknęłam do Lydii, że wychodzę, na co ona odburknęła, że nie muszę krzyczeć, bo przecież stoi tuż obok, tyle że ja zdążyłam już gwałtownie otworzyć ciemne drzwi i przy okazji przestraszyć Nica, stojącego tuż za nimi i unoszącego dłoń, żeby zapukać. 
- Cz-cz-e-ść - wyjąkał, jakbym przyłapała go na gorącym uczynku. - Co tu robisz?
Muszę przyznać, że tak głupiego pytania jeszcze w życiu nie słyszałam. Spojrzałam na niego uważnie, ale nic w jego wyglądzie się nie zmieniło. Mimo że byliśmy rodzeństwem, dziwnym trafem z naszej trójki to Nico był najbardziej podobny do ojca. No i ten miecz. Uch, budził respekt. Poza tym dodawał mu... ja wiem, męskości? Dziwnie to brzmi, kiedy myślę o moim bracie, aczkolwiek gdyby nim nie był, z pewnością uznałabym go za przystojnego chłopaka.
- Ja naprawdę nie wiem, co robię w domku Hadesa. Nie mam zielonego pojęcia - odparłam złośliwie. - A ty co tu robisz?
Bo warto wspomnieć, że Nico, jako jedyny z dzieci Hadesa, mieszkał z ojcem w pałacu. Co on, kurna, jakiś taki uprzywilejowany? Nigdy tego nie rozumiałam. Chociaż była to jawna niesprawiedliwość, ponieważ byliśmy w tym samym wieku. Dobra, Nico urodził się wcześniej, ale mentalnie nadal był na poziomie szesnastolatka.
- Ja do Lydii - powiedział szybko i przepchnął się przez drzwi. Natomiast ja chrząknęłam głośno niczym profesor Umbridge z Harry'ego Pottera. Nico odwrócił się i zmarszczył brwi, co wyglądało dość śmiesznie. Nie wiem, dlaczego, ale tak wyglądało.
- A tak! - wykrzyknął, pstrykając palcami. - Sto lat, siostro - stwierdził bez entuzjazmu.
Prychnęłam jak rozjuszony kot (jestem w tym całkiem dobra, moim skromnym zdaniem), po czym zatrzasnęłam hebanowe drzwi. Co oni tam knuli? I dlaczego nie pozwalali mi knuć razem z nimi? Do tego mnie ignorowali, zupełnie nie zwracali uwagi na jakże ważne wydarzenie w moim życiu. Jak oni mogli?
Szłam alejką do pawilonu jadalnego, po drodze witały mnie raczej nieprzychne spojrzenia herosów, a na śniadaniu nawet nimfy krzywo na mnie patrzyły. To niesprawiedliwe, dlaczego mam być traktowana inaczej, bo jestem córką Hadesa? Co z tego, że mój tatuś jest Panem Umarłych, a ja potrafię zamieniać rzeczy w proch, żądam równouprawnienia! To tak, jakby dyskryminować kogoś tylko dlatego, że woli pizzę od spaghetti.
Na śniadaniu spotkałam Amandę. Córka Apolla, lat szesnaście, blondwłosa piękność o zielonych oczach, długie i chude nogi - słowem, dziewczyna idealna zdaniem przeciętnego chłopaka. Dobra, zdaniem każdego chłopaka. Do tego inteligentna i genialnie śpiewająca. Cudo po prostu. Chciałabym być taka jak ona, chociaż generalnie nie mam nic do siebie. No i nie jest córką gościa, którego nikt nie lubi. Jeśli ona nie złoży mi życzeń, to chyba ktoś dziś zginie, pomyślałam. Amanda to druga, zaraz po Lydii, osoba, do której miałam całkowite zaufanie i która jako tako znosiła moją obecność.
- Cześć! - krzyknęłam radośnie, chcąc przełamać schemat ponurej córki Hadesa.
Amanda pomachała mi i wróciła do rozmowy z rodzeństwem. No nie, ona też?, jęknęłam w myślach. Dlaczego nikt o mnie nie pamięta?
Okej, jeśli Amanda zapomniała, byłam w stanie to jakoś zrozumieć.
Ale jeżeli On zapomniał, to stracę wiarę w ludzkość. On jak zwykle siedział przy stoliku Hekate i jak zwykle uśmiechał się tak, że szło zemdleć. Gdybym nie odszukała Go wzrokiem dopiero, gdy usiadłam na swoim miejscu, zapewne potknęłabym się o podłogę.
To nie chodziło o to, że wstydziłam się do Niego podejść albo coś w ten deser. Nie, odwagi mi nie brakowało. Rozchodziło się bardziej o Lee, dziewczynę od Ateny. I o ich jawne zainteresowanie sobą. On mnie nie zauważał, bo Lee cały czas chodziła mu po głowie. Kiedyś było inaczej, kiedyś się przyjaźniliśmy, ale wtedy pojawiła się Lee. I On się zakochał. Ja też, tyle że w Nim. Trwaliśmy tak kilka miesięcy, aż w końcu zaczęliśmy się od siebie oddalać. To był chyba najgorszy okres w moim życiu. Amanda i Lydia, okazjonalnie Nico, próbowali mnie jakoś pocieszać, ale nie osiągnęli nic poza słabym uśmiechem raz na tydzień. On stał się jedynym herosem, z którym nie rozmawiałam z innych względów niż moje pochodzenie. Od tamtego czasu nie wymawiałam Jego imienia, jakby było zatrute albo coś.
Wpatrywałam się w Niego uparcie, licząc w myślach sekundy, przez które mnie ignorował. Wmawiałam sobie, że chcę tylko zwrócić na siebie Jego uwagę, a tak naprawdę nie umiałam oderwać wzroku od uśmiechających się pełnych warg, zielonych oczy, w których tańczyły wesołe iskierki, a nawet słabo widocznych piegów na nosie.
Spojrzał na mnie dokładnie po trzydziestu dziewięciu sekundach. Coś zatrzepotało w moim sercu, w głowie miałam tylko Jego obraz. Głupia głowa, pomyślałam. Chwilę później mój entuzjazm opadł, bo szybko odwrócił wzrok. Zdałam sobie sprawę z tego, że obchodzę go mniej niż zeszłoroczny śnieg. Okropne, ale postanowiłam, że nikt ani nic nie zepsuje mi urodzin. Nie mogłam jednak ignorować tego kłucia w moim sercu, jakby ktoś wbił mi tam ogromną szpilkę. Wtedy wyobraziłam sobie siebie z wielką szpilą w brzuchu, przez co parsknęłam śmiechem. Oczywiście zanim zdążyłam go stłumić, co najmniej połowa półbogów spojrzała na mnie dziwnie.

Na szczęście wielki pan Jackson wkroczył do jadalni, trzymając za rękę Annabeth, co skutecznie odwróciło ich uwagę ode mnie. Nie lubiłam ich obojga, aczkolwiek bardziej Annabeth. Zarozumiała blondyna, która pozjadała wszystkie rozumy, bo jest tu dłużej niż ktokolwiek z nas. Zadzierała nosa przy każdej nadażającej się okazji, do tego traktowała Percy'ego jak swoją własność. Nie wiem, jak on, ale ja to bym nie chciała, żeby mój chłopak (bogowie, jak to dziwnie brzmiało) tak mną pomiatał.
Percy skinął mi głową na powitanie. Okazywał mi jako taki szacunek, chyba trochę ze względu na to, że tylko ja i moje rodzeństwo potrafiliśmy pokonać go w walce.
Chwila, pomyślałam.
Walka.
Sztylet.
GDZIE. JEST. MÓJ. SZTYLET?!
Spanikowana, poderwałam się z miejsca, i, zostawiając niedojedzoną kanapkę, pobiegłam z powrotem do domku. Wyróżniał się na tle innych budowli; ciemny, majestatyczny budynek, ponury z wyglądu, ale kiedy weszło się do środka, sprawiał wrażenie miłej staruszki, która zawsze chętnie pomoże. Zawsze jakoś to sobie tłumaczyłam: że ojciec też taki jest - z wierzchu oschły, a w środku pełen ciepła. Nico nigdy nie chciał mi powiedzieć, jaki był Hades, a Lydia widziała się z nim tylko raz i, nie wiedzieć czemu, nie miała zamiaru o tym spotkaniu opowiadać.
- ...ale Diana nie może tego zobaczyć - usłyszałam, kiedy gwałtownie otworzyłam drzwi. Nico i Lydia siedzieli przy drewnianym stole i trzymali przed sobą jakąś pobazgraną kartkę. Gdy zobaczyli mnie w wejściu, podskoczyli i szybko schowali skrawek papieru.
- Czego nie mogę zobaczyć? - zapytałam wesoło, próbując zajrzeć Lydii przez ramię i dojrzeć, co takiego przede mną ukrywali.
- Nic, nic, zupełnie nic - zmieszany Nico przestąpił z nogi na nogę.
- Z resztą, chciałam tylko znaleźć mój sztylet. - Wyciągałam głowę, żeby dojrzeć, co leży na stole, ale znów przeszkodził mi mój wzrost. Lydia, widząc moje poczynania, zasłoniła swoim ciałem papiery.
- No to szukaj, no - powiedziała, niby od niechcenia przeciągając się.
Nadal nie wiedziałam, co przede mną ukrywali, ale podeszłam do łóżka i zaczęłam przerzucać całą jego zawartość. Niesamowite, ile rzeczy może pomieścić wyrko herosa. Zanim znalazłam sztylet, wyrzuciłam z niego połowę mojej szafy, nożyczki, parę ołówków, lizaki i jakieś tabletki. To wszystko wylądowało na podłodze, a ja z triumfalnym uśmiechem na ustach wyciągnęłam mój piękny, srebrny sztylet. Chciałam już wyjść, kiedy coś mi się przypomniało.
- Chejron się na was wkurzył. Nie byliście na śniadaniu - wycelowałam palcem w Lydię. - A ty lepiej przyjdź na trening.
Po raz trzeci tego dnia zatrzasnęłam za sobą ciężkie drzwi.

Arena? Arena była jak zwykle wielka, nieogarnięta, i pełna herosów, skaczących, wrzeszczących, wymachujących mieczami, włóczniami i tymi tam innymi narzędziami walki. W tłumie zauważyłam Jacksona, który już podchodził do mnie, beztrosko wymachując ostrzem.
- Jak tam? Gotowa na poranny trening? - zapytał wesoło.
Westchnęłam i poprawiłam sztylet w dłoni. Rozejrzałam się po arenie, jak zwykle wypatrując potencjalnego zagrożenia, ale też pomocy. Kukły, drzewa, rzeczka... Rzeczka będzie groźna, pomyślałam, trzeba trzymać Jacksona z daleka od niej.
Walki pomiędzy dziećmi wielkiej trójki zawsze były nie lada atrakcją dla herosów. Półbogowie porozstawiali się na krańcach areny i pewnie zaczęli już się już zakładać o wynik. Jackson był, niestety, faworytem. Wygrał ze mną trzy razy z rzędu, co oznaczało, że tym razem muszę dać z siebie wszystko.
Jackson stanął w rozkroku i uśmiechnął się... Dobra, nie miałam pojęcia, dlaczego, ale to był jeden ze zniewalających uśmiechów, którym nie idzie się oprzeć. Właśnie tym sposobem rozkojarzył mnie i nim się obejrzałam, byłam cała mokra dzięki strumieniowi wody. Otrząsnęłam się jak pies i wyplułam wodę z ust. Jackson zbliżał się do mnie powoli, ale ja nie zamierzałam czekać. Pierwsze pchnięcie zablokował, drugie również. Za trzecim razem potknął się, co wykorzystałam, i był bogatszy o czerwoną rysę na policzku. Nasze ruchy były tak szybkie, że dla zwykłego obserwatora prawie niewidoczne. Nigdy w życiu nie byłam tak skoncentrowana na niczym. Potrafiłam przewidzieć niektóre ruchy Jacksona, chociaż nie zawsze. Był nieprzewidywalny, aczkolwiek dzięki temu, że mieliśmy ADHD mniej więcej na tym samym poziomie, mogłam domyślić się, jaki będzie jego następny krok.
Mimo jawnie niewyrównanych szans, nie byłam jakoś szczególnie posiniaczona. Ktoś kiedyś powiedział mi, że sztyletu mogą używać jedynie osoby bystre i zwinne. Niespecjalnie pasuje to do mnie, ale jakoś dawałam radę. Zaczęłam powoli się wycofywać w kierunku lasu. Byle dalej od rzeczki. Bez wody Jackson był jak bez ręki. W międzyczasie oberwałam parę razy pięścią w szczękę - Jackson naprawdę mógłby się opanować, przecież jestem kobietą! Ja również nie próżnowałam. Celowałam głównie w ręce i nogi. Jackson używał swojej mocy. Raz po raz obrywałam w twarz zimnym strumieniem wody. Chyba byłabym bardziej mokra, gdyby nie udawało mi się od czasu do czasu być niewidzialną. Taka tam moc po tatusiu. Niestety nie miałam okazji wykorzystać jej w ataku. W pewnym momencie, kiedy za bardzo skupiłam się na cofaniu się w stronę lasu, Jackson podłożył mi nogę. Nie mam pojęcia, jakim cudem. Sekundę później leżałam na ziemi, a on brał zamach. Naprawdę chciał mnie uszkodzić, co napawało mnie przerażeniem. Na szczęście ziemia, a właściwie to pod nią, to mój żywioł. Wykonałam coś, co miało być przewrotem w przód między jego nogami. Prawie mi się udało, z tym że wylądowałam na boku. Szybko podniosłam się na nogi. Zdezorientowany Jackson wbił miecz w ziemię, co ułatwiło mi sprawę. Skupiłam się. No dalej, pomyślałam. Zdechłe wiewiórki, ptaszki, czy co tam jeszcze, przecież coś tu musiało umrzeć!Wstrzymałam oddech i przymknęłam lekko oczy. Może i nie było to dobrym posunięciem, ale Jackson nie mógł wyjąć miecza z ziemi. Po chwili z gruntu wystrzelił łańcuch z kości, który owinął się wokół jego kostek i syn Posejdona stracił równowagę. Runął na ziemię (szkoda, że nie nadział się na ten swój mieczyk), a ja pochyliłam się nad nim.
- I co? Wygrałam - wyszeptałam mu do ucha, przykładając sztylet do jego szyi.
- Tym razem, słońce. A teraz, z łaski swojej, odwołaj te zwierzątka, chcę wstać - syknął. Machnęłam ręką, a kości natychmiast wróciły pod ziemię. Jackson bez trudu wyciągnął miecz i, cały w piachu, wstał. Pokuśtykał w stronę pryszniców.
Chwilę klęczałam na ziemi, próbując złapać oddech. Przywoływanie zmarłych, nawet zwierzątek, było męczące. Podobno Nico przywołał kiedyś całą armię ludzi, nie wiem, jak on to przeżył.
Wstałam i rozejrzałam się po arenie. Półbogowie najwyraźniej nie otrząsnęli się jeszcze po naszej walce, bo stali tam, gdzie przedtem i rozmawiali przyciszonymi głosami.
- Ktoś jeszcze? - zapytałam, siląc się na spokój. Szepty przybrały na sile, kiedy chłopak, którego widziałam pierwszy raz w życiu wystąpił z szeregu i podniósł rękę. Miał wąskie usta, na swój sposób pasujące do kształtu twarzy, duże, zielone oczy i krótko ścięte włosy. Lekko zadarty nos mówił, że to kolejny koleś, który mnie lekceważył pomimo wcześniejszego zaprezentowania moich umiejętności. On również trzymał w ręce sztylet. Przyznam się bez bicia, że trochę mnie to zaniepokoiło.
Nie kojarzyłam tego człowieka, nie potrafiłam umiejscowić go w żadnym domku. Wytrzepałam piasek z ubrania na tyle, na ile się dało, zważywszy na to, że w połączeniu z wodą miałam na sobie raczej błoto, i spokojnie czekałam na jego pierwszy ruch. Na oko wyglądał na szesnaście, może siedemnaście lat. Miał bardzo długie nogi, no i nie sprawiał wrażenia zwinnego. To mogła być moja droga do zwycięstwa.
Chłopak postawił krok w lewo, ja w prawo. Krążyliśmy wokół siebie jak wilki. Trwało to dość długo, inni półbogowie stracili już zainteresowanie naszą sytuacją i powrócili do swoich zajęć, aczkolwiek nadal starali się nie wchodzić nam w drogę. Gdzieś w oddali mignęła mi Lydia, walcząca z Leonem. Wyglądała na wkurzoną.
W końcu znudziło mnie to czekanie na jego ruch i postąpiłam do przodu. Rzucił w moją stronę jakiś przedmiot - chusteczkę czy coś takiego - która w locie zamieniła się we wstęgę. Miała chyba opleść się wokół mnie, ale nie zdążyła, bo złapałam ją w locie i siłą woli zmusiłam, aby zmieniła się w proch. Pan X, jak nazwałam go w myślach, podbiegł do mnie ze sztyletem wycelowanym w brzuch. Myślałam, że nie zdołam się obronić, ale musiałam mieć niezwykłe szczęście, bo X chybił o kilka centymetrów. Znów się cofałam, odpierając jego zawzięte ataki, nie mając czasu na przeprowadenie jakiejś kontrofensywy. Mogłam się tylko bronić. Uchyliłam się przed cięciem w głowę, ale ruszał się szybciej od Jacksona i sekundę później przeciął mi skórę na ramieniu. No nie, zniszczy mi bluzkę!, jęknęłam w myślach. To dziwne, ale właśnie o tym myślałam podczas walki. Czułam, jak ciepła krew kapała po ramieniu. Cholernie piekło, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zatruł tego sztyletu.
Musiałam przyznać, że był dobry. Zadziwiająco dobry, jak na nowego w Obozie. Nie dawał mi możliwości jakiegokolwiek ataku. Bardzo się starałam, żeby się obronić. Kopnął mnie w brzuch i chociaż wykorzystałam okazję, wbijając mu sztylet w udo, zgięłam się w pół, a X przygniótł mnie do drzewa. Miałam ochotę przywalić sobie za własną głupotę. Byłam zbyt skupiona na obronie i nie zauważyłam, że zmuszał mnie do cofania się w stronę drzew tak, jak ja to robiłam przed chwilą z Jacksonem. Kiedy poczułam, jak kora wbija mi się w plecy, jęknęłam cicho. Bolał mnie brzuch, ramię i plecy, do tego byłam upaćkana błotem, a X stał zdecydowanie za blisko. Właściwie między nami nie było ani centymetra wolnej przestrzeni.
- No proszę, jeszcze się dobrze nie poznaliśmy, a ty już jęczysz przeze mnie - rzekł, zbliżając swoją twarz do mojej. Wkurzył mnie tym, ale nie miałam siły, żeby wymyślić jakąś ciętą ripostę. Trudno było mi się ogarnąć, bo coraz mocniej przyciskał mnie do drzewa. Spróbowałam jednak przeanalizować swoją sytuację. Byłam przygnieciona przez jakiegoś niewyżytego seksualnie palanta w dość dwuznacznej pozycji, sztylet wypadł mi z ręki, którą zresztą miałam unieruchomioną. Pozostawały jedynie nogi...
- Alex, Hekate - przez to, że gorączkowo obmyślałam plan ucieczki, prawie go nie usłyszałam. A więc stąd ta chustka. Wszystko stało się jasne. - Wygrałem. - Bogowie, to Jego brat, przemknęło mi przez głowę. Jednak natychmiast skarciłam się w myślach. Szarpnęłam się, żeby odwrócić uwagę Alexa, po czym kopnęłam go kolanem w krocze. Uśmiechnęłam się złośliwie, kiedy krzyknął z bólu, podbiegłam po sztylet i tym razem to ja przygniotłam go do drzewa. Zablokowała mu nogi i wykręciłam ręce do tyłu. Przystawiłam ostrze do jego karku, a on wstrzymał oddech, jakby się obawiał, że naprawdę mu coś zrobię.
- Chyba jednak przegrałeś - mruknęłam. Nie mogłam się powstrzymać i cmoknęłam go w policzek, przez co wreszcie przestał się wyrywać. To było dziwne uczucie również dla mnie. Jakby jakiś prąd przebiegł przez moje ciało, pojawiły się ciarki na plecach. Przez chwilę staliśmy tak, nasze oddechy się mieszały, aż w końcu otrząsnęłam się i puściłam go. Odgarnęłam włosy z twarzy i wolnym krokiem ruszyłam do Lydii, czekającej przy wyjściu.
- Powiedz chociaż, jak masz na imię! - usłyszałam, ale nie zareagowałam. Uznałam, że nie warto sobie nie zawracać głowy. Miałam ważniejsze sprawy, na przykład to, co ukrywała przede mną Lydia.
- No, no, siostro, nieźle sobie radzisz - powiedziała z podziwem. Była trochę osmalona od walki z Leonem, ale zadowolona.
- Co się tak szczerzysz?
- Wygrałam z Leośkiem - odrzekła, niby poważnie, ale jednak uśmiech cisnął się jej na usta. - I wiesz co? - pokręciłam przecząco głową - wydaje mi się, że będę pierwsza w łazience - oznajmiła, po czym puściła się biegiem. Oczywiście popędziłam za nią. Bo córy Hadesa jako jedyne mają swoją prywatną łazienkę w domku i bezustannie się o nią kłócą.

***

Oczywiście Lydia wpakowała się do łazienki przede mną. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że ona nie miała za sobą dwóch walk, a tylko jedną, więc miałam prawo być bardziej zmęczona. Korzystając z okazji, podeszłam więc do biurka i odnalazłam kartkę z napisem Projekt I. Zanim zdążyłam zapoznać się z treścią, usłyszałam za sobą głos.
- Oj, nieładnie. - Lydia pogroziła mi palcem. - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
- Tak samo jak ignorowanie faktu, że siostra ma dziś urodziny - odgryzłam się. Zbiłam ją z tropu tą uwagą, ale nie na długo.
- Łazienka wolna - mruknęła. Chcąc, nie chcąc, musiałam odłożyć kartkę na miejsce i drugi raz tego dnia zmroziłam sobie mózg.

***

Reszta dnia minęła spokojnie. Po południu biegałyśmy razem z nimfami i Lydii prawie udało się wyprzedzić jedną, czym przechwalała się do końca kolacji. Właśnie. Na tym zacnym posiłku, kiedy to wpychałam w siebie czwartego naleśnika (ja tam lubię naleśniki i mogłabym je jeść bez końca) z Nutellą, wyczułam, że ktoś dosiada się do naszego stolika. Byłam w trakcie rozmowy, a raczej kłótni z Lydią i Nico o wyższości Nutelli nad masłem orzechowym, więc tajemniczy przybysz zastał nas w dość dziwnym momencie naszej konwersacji.
- Masło orzechowe ma orzechy, one dobrze wpływają na pamięć! – wykrzyknął Nico.
- W takim razie żryj go więcej, bo ci nie pomagają. - Machnęłam widelcem, przy okazji dźgając tajemniczego gościa. - Nutella jest najlepszym...
- Przepraszam - brutalnie mi przerwano. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam tego całego Alexa.
- A ty co tu robisz? - zapytałam zdziwiona.
- Pogadać chcę. - Alex podniósł ręce w obronnym geście. Nie dziwię się, ja i widelec tworzymy groźną parę. Lydia i Nico (co on w ogóle robił w Obozie?) zgodnie zagwizdali. Zwrócili na nas uwagę Chejrona, który podkłusował ku nam, groźnie wymachując białym ogonem.
- Ups - Alex jakby skulił się w sobie. - Na ognisku! - krzyknął, gdy szybko wracał do swojego stolika.
- Czy wy macie z tym coś wspólnego? - zapytałam poważnie. Nico zrobił minę niewiniątka a Lydia spojrzała wymownie w sufit i powiedziała:
- Zawsze tylko nas obwiniasz. Fajna jesteś, to chce z tobą pogadać. Ty jak zwykle robisz jakieś problemy.
- Czyli jednak macie - skwitowałam.
Mimo wszystko byłam strasznie ciekawa, o czym też wielki syn Hekate chce ze mną rozmawiać. Na wszelki wypadek przywiązałam do pasa sztylet, przecież nie mogłam być sam na sam z tym kolesiem bez żadnego zabezpieczenia.
Siedziałam z Lydią, bo Nico gdzieś zniknął, i wpatrywałam się w wysokie płomienie, podczas gdy ona plotła coś o jakichś nowych strategiach na jutrzejszą bitwę o sztandar. Mieliśmy dość duże drużyny od czasu tej całej umowy z bogami zawartej przez Jacksona, a poparcie Hadesa zazwyczaj przesądzało o wygranej. Tym razem byliśmy z Ateną, więc Annabeth na pewno przygotowała mnóstwo nieprzydatnych planów, które i tak nie wypalą. Kiedy Lydia zorientowała się, że jej nie słucham, pstryknęła mi palcami przed oczami.
- Idzie ten twój chłopak - oznajmiła złośliwie. Wzruszyłam ramionami ale Alex był już za blisko, żebym mogła uciec.
- Możemy iść nad jezioro? - spytał niepewnie.
- Nie - odparłam ponuro, jednak, trochę wbrew sobie, wstałam i poszłam za nim.
Po dość krótkiej, ale krępującej podróży, Alex usiadł na pomoście i poklepał zachęcająco drewno obok siebie. Niechętnie przysiadłam przy nim, patrząc na niego niepewnie. Mógł mnie zaatakować, i równie dobrze wrzucić do wody. Popadałam w jakieś paranoje.
- Alex, Hekate - powiedział i wyciągnął dłoń.
- Przecież już to mówiłeś - mruknęłam.
- Wiem, ale za pierwszym razem trochę nie wyszło.
- Za pierwszym razem chciałeś mnie zabić... chyba - odparłam.
Alex zaśmiał się krótko, ale ładnie. Dziwne, nigdy nie wiedziałam, że ktoś może się tak ładnie śmiać. Pewnie dziwnie to brzmi, no cóż. Między innymi to przekonało mnie do niego.
- Diana. - Uścisnęłam jego ciepłą dłoń. - Hades.
Nie wiem, jak to się stało, ale nagle zmieniłam co do niego nastawienie. Nie był już moim wrogiem, rywalem do pokonania, stał się czymś w rodzaju przyjaciela. Impuls, który wtedy poczułam, był tak mocny i znaczący, że nie mogłam go zignorować.
- Naprawdę dobrze walczysz - powiedział z uznaniem.
- A ty naprawdę dobrze rozkojarzasz - odpowiedziałam tym samym tonem.
- Czyli jednak mi się udało? - widać było, że poczuł satysfakcję. Do tego uśmiechnął się zniewalająco. Oni to chyba mają rodzinne.
- Nie, żartowałam. - W oddali słychać było ogniskowe śpiewy, obok nas pluskała woda, szumiały drzewa. Jako córka Hadesa zawsze potrafiłam docenić daną chwilę, ponieważ od kuchni znałam pojęcie przemijania. Lydia umiała dokładnie powiedzieć, ile przeżyje jakieś zwierzę albo drzewo. Z ludźmi było trudniej, rzadko jej przepowiednie się sprawdzały. To pewnie przez naszą wrodzoną głupotę.
W każdym razie wtedy było pięknie. Taka... nie wierzę, że to napiszę... romantyczna atmosfera. Do tego świerszcze cykały i przez chwilę wydawało mi się, że słyszę muzykę nimf. Alex przysunął się do mnie i chwycił dłoń. Nie na długo, bo od razu odtrąciłam jego rękę.
- Hola, hola, wstrzymaj konie, kowboju - parsknęłam śmiechem. - Nie pozwalaj sobie - pogroziłam mu palcem.
- Nie lubię wody - stwierdził nagle po krótkiej chwili ciszy. - Wkurza mnie ten odgłos.
- A co ma piernik do wiatraka? - zapytałam zdziwiona, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo w oddali rozległ się paniczny krzyk.
- Diana! Chodź tu, szybko!
Nico biegł ku nam z przerażoną miną. Zapomniał nawet o swojej ponurej masce, co samo w sobie było straszne.
- Musisz nam pomóc! I ty też! Coś przedarło się przez barierę! - mówiąc to, ciągnął nas za ręce w kierunku ogniska. Nie było to daleko, aczkolwiek miałam wrażenie, że pokonaliśmy dzielący dystans w mniej niż trzy sekundy. Nie zdążyłam dobrze odetchnąć ani się rozejrzeć, a Nico uśmiechał się promiennie i przytulił mnie mocno.
- Wszystkiego naj, siostro.
Chwilę trwało, zanim zorientowałam się, że nie ma żadnych potworów, a hałas, który słyszałam, to po prostu "Sto lat" w wykonaniu herosów. Nie powiem, miło mi się zrobiło. Kiedy Nico odkleił się ode mnie, nadeszła kolej na Lydię, potem Amandę, a potem... nie pamiętam już, kto po kim składał mi życzenia ani czy w ogóle złożył. Alex, choć stał tuż obok, dopchał się do mnie dopiero na końcu. Powiedział to, co inni: że mam być zdrowa, szczęśliwa, że mam wysłać dużo potworów do Tartaru, a na koniec dodał:
- No i postaraj się nie zabijać ludzi widelcami - po czym pocałował mnie w usta. Ja, głupia, oczywiście odepchnęłam go od razu. No bo co, znam go kilka godzin, a ten się już do mnie dobiera.
- Ekhem, trochę przyzwoitości - odchrząknęłam, i pobiegłam do Lydii i Nica.
- DZIĘKUJĘ! - starałam się przekrzyczeć muzykę, która płynęła nie wiadomo skąd (podejrzewam, że te bachory od Apolla maczały w tym palce). Na ich twarzach pojawił się szeroki uśmiech.
- Widzisz, a jeszcze dwie godziny temu byłaś na nas obrażona. Lydia pokręciła głową z miną typu "oj, dziecko było niegrzeczne, nieładnie". - Ale, ze względu na urodziny - tu spojrzała wymownie na Nica - wybaczymy ci brak wiary w nas i pozwolimy ci dalej żyć - powiedziała.
- Bogowie, cóż za zaszczyt mnie dziś spotkał! - wykrzyknęłam ironicznie i ukłoniłam się przed nimi niczym służący przed królem.
Ich śmiech słychać było w całym Obozie.
***
A teraz siedzę tu, na tym samym pomoście, z tym samym półbogiem, i piszę o wydarzeniach, które zmieniły moje życie. Alex co chwilę zagląda mi przez ramię, żeby sprawdzić, jak sobie radzę. Bo trzeba przyznać, że bez niego bym tego nie napisała. Na początku myślałam, że nie przyjdzie mi to tak łatwo. W końcu minęły już całe trzy lata, a to bardzo długi okres czasu wbrew pozorom. Alex zagroził, że wrzuci mnie do wody, jeśli nie sięgnę po długopis.
Nadal jestem w obozie, chociaż większość już go opuściła. Lydia również została. Czasem jeździ do Nowego Jorku, czasem na misje, ale nadal jest tu i mnie wspiera. Nico jak zwykle spędza większość czasu z pałacu ojca, którego nadal nie widziałam. On? Zapomniałam o Nim i o całej tej sprawie, kiedy uświadomiłam sobie, że to Alex jest tym jedynym. Trochę to trwało, ale lepiej późno niż w ciąży, jak mawia Amanda.
Pewnie za parę miesięcy Alex znów zmusi mnie do napisania czegoś - on twierdzi, że mam talent.
Może ktoś jeszcze o mnie usłyszy.